Czarne charaktery z najpopularniejszych seriali
Minęły już czasy, kiedy widz identyfikował się tylko i wyłącznie z pozytywnym bohaterem serialu (lata świetności „Dotyku anioła” i „Doktor Quinn” to zamierzchła przeszłość). Dzisiaj obserwujemy zjawisko odwrotne - wysyp telewizyjnych czarnych charakterów, a wraz z nim pojawienie się nowego ulubieńca telewizyjnej publiczności.
14.05.2012 | aktual.: 02.03.2018 10:15
Morderca, oszust, dealer narkotyków – „profesje” te zupełnie nie przeszkadzają fanom podziwiać nowych bohaterów małego ekranu. Nieważne, czy są na bakier z prawem albo mają jakiegoś trupa w szafie – widzowie znajdą powód, żeby ocalić swojego faworyta i usprawiedliwić go przed surowym gremium.
Wszystko zaczęło się od Tony’ego Soprano, który mimo że nie był zbyt przyjemnym facetem i raczej nie chcielibyśmy mieszkać w jego sąsiedztwie, wzbudzał empatię widzów i sprawiał, że to właśnie dla niego co tydzień wracali przed ekrany telewizorów. O „Rodzinie Soprano” dokonano licznych, często sprzecznych, interpretacji, ale jedno pozostało niezmienne – Soprano, mimo swojej kontrowersyjnej biografii, fascynował i wzbudzał w u publiczności uczucie niepokoju. W końcu trudno było przewidzieć, do czego jest zdolny.
Do dzisiaj serial cieszy się olbrzymim popularnością wśród widzów i nic nie wskazuje na to, żeby Soprano miał zostać zastąpiony nowszym modelem telewizyjnego antybohatera. Wielbiciel amerykańskich filmów lat 50. i 60., smakosz, obrońca zwierząt i bezwzględny morderca to jedna z ważniejszych postaci amerykańskiej telewizji kablowej przełomu wieków. Tony wytyczył szlak swoim następcom.
Nagle w stacji HBO zrobiło się tłoczno. Cytując słowa Carrie Bradshaw (bohaterka „Seksu w wielkim mieście”), żyjemy w wieku nie-niewinności. Pojawienie się antybohaterów okazało się zatem naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy. Po wybuchu euforii wokół „Rodziny Soprano”, stacja HBO wyemitowała kolejny, dziś już kultowy serial zatytułowany „Prawo ulicy” (oryg. „The Wire”). Próżno szukać w nim nieskazitelnych i prawych ludzi. Można pokusić się o stwierdzenie, że ostatnim idealistą w Baltimore, gdzie rozgrywa się akcja serialu, jest detektyw Jimmy McNulty. Byłoby to zbytnie uproszczenie. Mimo że nie jest on typowym antybohaterem, to często przekracza nie tylko granice prawa, ale i własnego kodeksu etycznego. Jednak prawdziwym „złem” w serialu „Prawo ulicy” jest samo miasto, niedoskonały system, a dopiero później kilka postaci uwikłanych w baltimorską grę.
Warto wspomnieć Stringer Bella, Avona Barksdale’a i senatora Daviesa, który wzbudzał największą odrazę. Jako reprezentant demokratycznego społeczeństwa paradoksalnie najbardziej unurzany był w brudzie i degrengoladzie współczesnego systemu, czyniącego z Baltimore kolebkę nieokiełznanej destrukcyjnej siły niszczącej wszystko, co stanie jej na drodze. „Prawo ulicy” to pesymistyczna wizja współczesnego świata, w którym nie ma miejsca na idealistyczne frazesy, znikające, gdy na stole negocjacyjnym pojawiają się pieniądze.
Kolejny zły i występny bohater pojawił się w serialu stacji Showtime. Mowa oczywiście o „Dexterze”, wzbudzającym skrajne emocje, bo jest kimś w rodzaju ostatniego sprawiedliwego. Eliminuje tylko tych, którzy odebrali komuś życie. Ta pozorna praworządność jest jedynie przykrywką dla morderczych instynktów Dextera. Zabijałby dalej, nawet gdyby na świecie panował pokój. A fakt, że ludzie żyją w harmonii i miłości, zapewne nie powstrzymałby go przed uwolnieniem „mrocznego pasażera”.
Mimo że Dexter brutalnie morduje ludzi, wciąż przyciąga przed ekrany szerokie grono fanów. Widzów fascynuje niejednoznaczność postaw głównego bohatera, jego ambiwalentny stosunek do życia, relacji z ludźmi itp. Gdy go poznaliśmy, był człowiekiem wyzutym z wszelkim emocji, udawał je tylko po to, aby sprawić przyjemność najbliższym. Jednak z czasem zaczął się poddawać sile namiętności, skrajnych uczuć, napięć. Wraz z przechodzeniem kolejnych pięter socjalizacji, przybliżył widzom swoje nieco bardziej zniuansowane oblicze niż jedynie to, zredukowane do wizerunku opętanego morderczym instynktem szaleńca. „Dexter” to obecnie jeden z najpopularniejszych seriali na świecie. Jednak bez popularności „Rodziny Soprano” najprawdopodobniej nie byłoby dla Dextera miejsca na telewizyjnym firmamencie.
Stacja AMC postanowiła natomiast zaprzyjaźnić swoich widzów z innym, tylko pozornie szlachetnym i prawym bohaterem, który pod maską poczciwości i życiowej niezaradności ukrywał iście napoleoński geniusz. Mowa oczywiście o serialu „Breaking Bad” i jego głównym bohaterze, którym jest Walter White. Poznajemy go, gdy jest zrezygnowanym, bezradnym i sfrustrowanym pięćdziesięciolatkiem z wyrokiem śmierci. Diagnoza nie pozostawia wątpliwości - to nieuleczalny rak płuc (Walter „dorobił się” go latami pracy w laboratoriach chemicznych). White nie chce odejść z tego świata jako skończony nieudacznik. Postanawia zapewnić byt swojej rodzinie dzięki produkcji metaamfetaminy. I tak poczciwy Walter z dnia na dzień staje się kolejnym bezwzględnym graczem narkotykowego światka, w którym zwycięzca jest tylko jeden.
Punkt wyjścia oglądanej historii sprawia, że widz szybko czuje nić sympatii z bohaterem. W końcu podsumowanie kilku dekad życia i wyciągnięcie niezbyt wesołych wniosków zdarza się ludziom każdego dnia. Postać Waltera może być odpowiedzią na oczekiwania wielu osób zmęczonych akuratnością MacGyvera czy Cordella Walkera.
White uczy się trudnej sztuki bycia bezwzględnym egzekutorem swoich należności i trzeba przyznać, że idzie mu to coraz lepiej. Przykład bierze z najbardziej bezwzględnych gangsterów meksykańskich karteli. Widzowie pokochali Waltera nie z powodu mrocznej osobowości, która nagle dała o sobie znać, ale przede wszystkim ze względu na to, że sam ustala on reguły gry, a nie poddaje się zasadom narzucanym przez innych.
Antybohaterem jest także doktor House (serial „Dr House”). Nie sposób pominąć w takim zestawieniu, gdyż jako przedstawiciel modnej ostatnio kultury cynizmu, swoją postawą zdaje się udowadniać, że czasy wymiany nic nieznaczących uprzejmości minęły bezpowrotnie, a współczesny człowiek powinien uświadomić sobie, że żyje w dżungli, w której rządzi silniejszy.
House fascynuje widzów od lat, ponieważ jego „czarny charakter” w gruncie rzeczy objawia się bezwzględną szczerością, obnażaniem ludzkiej obłudy, wskazywaniem słabości i niezdolności do życia w zgodzie z samym sobą. W gruncie rzeczy jest on papierkiem lakmusowym naszych emocji i powinniśmy być mu wdzięczni, że otwiera nam oczy na bezbrzeżną głupotę i bezrefleksyjność czasów ponowoczesnych.
Nie tylko mężczyźni potrafią namieszać w telewizyjnych fabułach. Również panie dorzucają swoje trzy grosze do antybohaterskiej listy występków. Wystarczy wspomnieć Jackie Peyton z serialu „Siostra Jackie” i Nancy Botwin z „Trawki”, aby uświadomić sobie, że dzisiaj kłamstwo, zdrada i spora dawka egoizmu są jak nowa czerń, w której do twarzy nie tylko panom, ale również paniom. Kolejni antybohaterowie czekają w kolejce na to, aby ich odkryć i dodać do listy znajomych na facebooku.