Wojciech Pijanowski: "Pewnie narażę się tym wielu osobom"
28.01.2021 12:22
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
O analogowym "Facebooku", o człowieku, który pomylił skrzypce z bokserskim ringiem, a przede wszystkim o tym, dlaczego zdrowy rozsądek jest niezbędny w życiu, opowiada Wojciech Pijanowski, człowiek, który zmienił polską telewizję.
W latach 80. był prawdziwym królem teleturniejów, prowadził m.in.: "Sponsora", "Skojarzenia" czy "Rebusy". Sławę przyniósł mu też nowatorski program "Jarmark". W latach 90. prowadził niezwykle popularne "Koło Fortuny". Dziś przygotowuje się do wielkiego powrotu.
Przemek Gulda, WP: W latach 80. dokonał pan prawdziwej rewolucji w polskiej telewizji, wprowadzając wiele programów rozrywkowych opartych, w dużym skrócie, na myśleniu. Czy to było trudne? Czy musiał pan się zmagać z oporami telewizyjnych decydentów?
Wojciech Pijanowski: Zdziwię pana bardzo mocno – nie było z tym żadnego problemu. Większość rzeczy, które robiłem w telewizji, przygotowywałem dla Studia 2, na którego czele stał wówczas Mariusz Walter. Rozmowy z nim były bardzo krótkie i konkretne.
Jak to wyglądało?
- Załóżmy, że przynosiłem jakiś pomysł w poniedziałek. Posłuchał, pomyślał chwilę i jeśli mu się spodobało, a moje propozycje często mu się podobały, mówił: słuchaj, a zdążysz to zrobić na sobotę? I, proszę uwierzyć, w sobotę była emisja. Tak to działało.
Czemu i kiedy przestało to działać?
- Nie mam wątpliwości: przełomem okazało się "Koło Fortuny". Z Pawłem Hanczakowskim doprowadziliśmy wtedy – był to sam początek lat 90. – do tego, że Telewizja Polska kupiła licencję na ten teleturniej. Nie mieliśmy jeszcze wówczas świadomości, że w jakimś sensie sami ukręciliśmy na siebie bicz. Bo ci, którzy nie produkowali teleturniejów, zobaczyli, że można kupić gotowy program. Kupowali i zaczęli produkować. Gdy kupuje się licencję, od producentów oryginalnej wersji dostaje się ogromny zbiór zasad i reguł. To nazywa się "biblia". To taki przepis na zupę. Nic nie trzeba kombinować, nie trzeba eksperymentować, nie trzeba sprawdzać, co zadziała, a co nie. Jest gotowa instrukcja obsługi programu, wystarczy ją tylko punkt po punkcie zrealizować.
Co telewizja straciła za sprawą wprowadzenia takiego systemu?
- No, trochę jednak zyskała, bo dzięki licencjom na antenie pojawiły się bardzo udane teleturnieje, takie jak np. "Familiada" czy "Jeden z dziesięciu". Ale rzeczywiście straciła coś ważnego – polskie autorskie pomysły. Decydenci zaczęli posługiwać się zupełnie nowymi kryteriami: sprawdzali dane z innych krajów, patrzyli, czy dany format ma dużą oglądalność, jeśli tak – kupowali licencję. Mniej liczył się sam pomysł, to czy ma sens, czy jest ciekawy, czy pozwala publiczności dowiedzieć się czegoś ciekawego. Oglądalność stała się najważniejszą sprawą. Oglądalność, a nie, powiedziałbym, mądrość.
Który z programów wymyślonych i realizowanych przez pana, uważa pan dziś za najważniejszy czy najciekawszy?
- Tu znów pana zaskoczę, bo wcale nie wskażę żadnego z teleturniejów. Wydaje mi się bowiem, że najwięcej nowego i ciekawego wprowadziliśmy na antenę za sprawą przygotowywanego z Krzysztofem Szewczykiem i Włodzimierzem Zientarskim "Jarmarku". To program, który miał bardzo otwartą strukturę, w związku z tym mieściła się w nim zarówno rozrywka, wyzwania intelektualne oraz inne sprawy. Mam wrażenie, że wyprzedziliśmy epokę i mieliśmy prawdziwą lawinę pomysłów, które potem w telewizji żyły swoim życiem. Widząc, co jest dziś pokazywane w telewizji, często mam refleksję: o, robiliśmy to już, mieliśmy to w "Jarmarku". Przy czym, co ciekawe, u nas to był zwykle tylko dwu- czy trzyminutowy moduł programu, a teraz robi się z tego całe sezony. Najlepszy przykład: "Taniec z gwiazdami". No przecież u nas w "Jarmarku" też gwiazdy tańczyły! Mało tego, mieliśmy przecież nawet własnego Facebooka.
Jak to?
- No dobrze, może raczej trzeba to określić jako Facewall. Całkiem analogowy. Nasz autorski. Poprosiliśmy osoby, które oglądały nasz program, żeby przysyłały swoje zdjęcia. Przychodziło ich coraz więcej, przyklejaliśmy je na zastawce w studiu i pokazywaliśmy podczas programu. Pomysł był taki, że skoro osoby, które nas oglądały, wiedziały, jak wyglądamy, chcieliśmy też wiedzieć, jak one wyglądają. No i można było zobaczyć, że wśród nich jest np. pan z małym pieskiem albo pani z bukietem kwiatów.
Co pan jeszcze dobrze wspomina z dawnych czasów?
- Od razu przychodzi mi do głowy "Magia liter". Kiedy dziś o niej myślę, wydaje mi się, że to był jeden z moich lepszych pomysłów. To był teleturniej, który mocno zmuszał do myślenia. Z jednej strony badał zasób słów, z drugiej – ogólną wiedzę o świecie. W pewnym momencie pokazywało się zdjęcie, a uczestnik albo uczestniczka musieli powiedzieć, co na nim jest. Pamiętam, że kiedyś na fotografii był powiększony gryf skrzypiec, a uczestnik krzyknął głośno i pewnie: "ring bokserski".
Dlaczego to wszystko zniknęło? Czemu dziś w większości programów tego typu preferowane jest zupełnie co innego niż wiedza, myślenie, logika?
- Powiem coś, czym się chyba bardzo narażę wielu osobom, ale co tam. Otóż do lat 80., a nawet jeszcze na początku lat 90., władze nie zabrały się za reformy systemu szkolnictwa. Cały czas działała wtedy, że tak powiem, stara szkoła edukacji. Uczyliśmy się wtedy bardzo wielu zagadnień, czasem – owszem – mało potrzebnych w praktyce. Ale dzięki temu każdy wychodził ze szkoły ze sporą dawką ogólnej wiedzy o świecie. Dziś nauczanie jest zupełnie inne, a do tego mamy protezę w postaci internetu. W szkole nie przekazuje się już więc tak dużej ilości wiedzy. Każdy może sięgnąć do wyszukiwarki internetowej i sprawdzić fakty czy wiadomości. Czasem trafi tam na prawdziwe informacje i wtedy nie ma problemu, ale jednocześnie można tam znaleźć mnóstwo bzdur. I jeśli ktoś nie potrafi odróżnić faktów od mitów, opowiada potem, że Ziemia jest płaska.
Zawsze promował pan logiczne myślenie. Jest aż tak bardzo potrzebne w życiu?
- W życiu niezbędne jest myślenie i wyciąganie wniosków, a tego bez logiki nie da się zrobić. I nie chodzi mi nawet o wąskie znaczenie tego słowa, o dział matematyki. Mam raczej na myśli coś, co potocznie nazywa się zdrowym rozsądkiem. To jest coś, bez czego nie da się żyć, nie można wiązać ze sobą faktów, wyciągać wniosków. Nie da się rozwiązywać najprostszych problemów. Bez tego nie dojdzie się do wniosku, że skoro pada śnieg, a na termometrze jest -12, to żeby bezpiecznie dojechać do Zakopanego, trzeba zmienić opony na zimowe. Jest takie popularne powiedzenie, że Polak mądry po szkodzie. Zdrowy rozsądek i logika pozwalają być mądrym przed szkodą. A to bardzo ważne.
Ale jest chyba w dzisiejszej telewizji coś, co pana interesuje i ciekawi?
- Coś się rzeczywiście znajdzie. Nie będę wspominał o sporcie, bo to banalne, ale mam kilka programów, które bardzo chętnie i często oglądam. Jeden z nich to "Gwiazdy lombardu" - historia lombardu w Los Angeles, do którego ludzie przynoszą różne rzeczy. To potrafi być fascynujące: wszystkie historie, które wiążą się z przedmiotami i ich właścicielami. Inny program, który uważam za bardzo ciekawy i pouczający to "Wojny magazynowe" – jego bohaterowie w ciemno kupują przedmioty pozostawione w skrytkach tytułowego magazynu. I dorzucę jeszcze coś dla miłośników angielskiego humoru - serial "Co ludzie powiedzą?" z panią Bukiet w roli głównej!
Mądrych teleturniejów w telewizji jest coraz mniej, za to w Polsce od kilku lat coraz bardziej rozwija się moda na gry planszowe. Co pan na to?
- Obserwuję to z zainteresowaniem i bardzo mnie to cieszy. Bo gry też potrafią wspaniale rozwijać umiejętność myślenia. Był czas, kiedy w gry planszowe nie grało się zupełnie. Wydaje mi się, że wiązało się to z fascynacją grami komputerowymi, które wydawały się o wiele atrakcyjniejsze i nowocześniejsze. A przecież już wtedy, dobre pół wieku temu, na rynku, zwłaszcza na Zachodzie, było mnóstwo znakomitych gier planszowych. Ich wartość wyrażała się przede wszystkim w tym, że znakomicie imitowały pewne sfery życia. Pamiętam, że ojciec przywiózł mi kiedyś z zagranicy grę bazującą na tym, co się dzieje w przemyśle filmowym. Wcielałem się w producenta i musiałem załatwiać wszystkie sprawy związane z powstawaniem filmu. To było wciągające, fascynujące. I na planszy, a nie na ekranie monitora.
Co się stało, że gry planszowe wróciły do łask?
- Wydaje mi się, że ludzie zaczęli się powoli nudzić grami komputerowymi. Wiele z nich powtarza pomysły wcześniejszych produkcji, nie wnosi nic nowego. I jeszcze jedna ważna sprawa – owszem, można dziś grać przez internet z innymi ludźmi. Ale to zawsze są jakieś awatary, pseudonimy, maski, nie wiadomo dokładnie kto to i co tak naprawdę myśli. Gra planszowa daje szanse na spotkanie z prawdziwym człowiekiem. Na to, żeby spojrzeć mu w twarz, porozmawiać, pożartować. Sesje z grami planszowymi często łączą się ze spotkaniami towarzyskimi. Tego gra komputerowa nigdy nie da. Oczywiście dziś, w dobie pandemii, sytuacja trochę się skomplikowała, ale mam nadzieję, że niedługo wrócimy do sytuacji, w której będzie się można spotykać, także nad planszą.
Ale pana ostatnim pomysłem była jednak gra… internetowa.
- No tak, rzeczywiście. "Dictumix". Do tej pory mam go na telefonie i czasem gram. Chodziło o to, żeby układać słowa i wypełnić nimi całą planszę. Ale był w tym też element strategii – jeśli wybrało się jakąś literę, przeciwnik czy przeciwniczka też musieli jej użyć.
Początki "Koła Fortuny":
Jak pan dziś ocenia: czy ten projekt był sukcesem?
- Powiedziałbym: małym sukcesikiem. W Australii na telefon zainstalowano tę grę ponad kilkanaście tysięcy razy. Umówmy się, nie był to szał na miarę "Wiedźmina", ale też i budżet był odpowiednio niższy. W ramach kampanii reklamowej w internecie pojawił się celowo wykreowany fake news: historia o tym, jakobym w latach 70. był zwerbowany przez służby specjalne, żeby stworzyć grę pozwalającą na błyskawiczną naukę języków obcych. Dementuję to niniejszym. To dobra historia, ale nieprawdziwa. Tylko do celów promocyjnych.
Nad czym pan teraz pracuje?
- Nie mogę powiedzieć. Jestem facetem, który nie mówi, nad czym pracuje, zanim nie będzie to gotowe. Zawsze, jak mówiłem o czymś wcześniej, nic z tego potem nie wychodziło. Mogę tylko powiedzieć, że z Krzysztofem Szewczykiem pracujemy nad zupełnie nowym projektem. Powinien być gotowy najdalej za kilka miesięcy. Wtedy będzie można mnie znów zobaczyć.
Jak dziś wygląda pana zwyczajny dzień?
- Pierwsza i najważniejsza rzecz, zaraz po wstaniu: piję kawę. Każdy dzień musi się od niej zacząć. A potem… wymyślam różne rzeczy.
Jak to: wymyśla pan?
- Po prostu. Siedzę i wymyślam. Ostatnio wymyśliłem trzy gry.
I co? Sprzedał pan komuś ten pomysł? Będzie można w nie zagrać?
- Ech, teraz jest bardzo trudny czas, jeśli chodzi o sprzedawanie pomysłów. Nie można się przecież z nikim spotkać i porozmawiać, a przez maile i SMS-y wszystkiego się nie załatwi. Zdecydowanie bardziej wolę pogadać. Tak jest o wiele łatwiej kogoś przekonać. Ale może kiedyś coś z tych pomysłów rzeczywiście wyjdzie. A kiedy mam chwilę wolnego czasu, piszę książkę. Jestem dość bezczelny: książkę o samym sobie. Takie wspominki z życia. W końcu przydarzyło mi się sporo ciekawych rzeczy, więc mam wrażenie, że warto o nich napisać. No i muszę przyznać: jest jeszcze jeden projekt, nad którym teraz pracuję.
Co to będzie?
- O konkretach nie mogę powiedzieć. Mogę tylko zdradzić, że z Krzysztofem Szewczykiem pracujemy nad zupełnie nowym projektem. Powinien być gotowy najdalej za kilka miesięcy. Wtedy będzie można mnie znów zobaczyć.