Michał Rachoń zaczynał niepozornie. Teraz jest skandalistą TVP. "Wygląda jakby chciał kogoś pobić"
Był koszykarzem, przebierał się za penisa, zapraszał do telewizyjnego studia osoby prezentujące poglądy jawnie ksenofobiczne i antysemickie, doprowadzał polityków opozycji do tego, że odpinali mikrofony i wychodzili. Kim jest Michał Rachoń?
O Michale Rachoniu znowu jest głośno. W TVP premierę miał pierwszy odcinek jego serialu dokumentalno-sensacyjnego "Reset". To produkcja opowiadająca historię najnowszych relacji Polski z Rosją, w wersji bardzo pasującej do politycznej agendy PiS-u, zwłaszcza w kontekście chęci powołania specjalnej komisji badającej rosyjskie wpływy w Polsce.
Miał to być bat na Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego i generalnie całą opozycję, ale na razie lanie dostaje głównie sam Rachoń. Współtwórca filmu broni go zawzięcie przed kolejnymi protestami osób, które w nim wystąpiły, a dziś zarzucają autorom manipulacje i przekłamania.
Czy to będzie gwóźdź do zawodowej trumny Rachonia? Trudno mieć na to nadzieje: raz, że to sprawdzony od lat PiS-owski "bulterier", dwa - nie takie afery "wykręcał" ten wyjątkowo pomysłowy, wszechstronny i "teflonowy" pracownik rządowych mediów przez długie lata swojej kariery. Warto przypomnieć najgłośniejsze z nich.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A mógł zostać koszykarzem
Michał Rachoń to dziecko ostatnich złotych lat PRL-u. Urodził się tuż przed gdańskim sierpniem, kiedy wprowadzono stan wojenny, miał trzy lata, a podczas wyborów z czerwca 1989 roku był nad wyraz wyrośniętym jedenastolatkiem.
Jego wyjątkowy wzrost - ostatecznie Rachoń "dorósł" do dwóch metrów - musiał cieszyć rodziców, smukłych absolwentów AWF-u, a zwłaszcza ojca - wyczynowego sportowca. Zadowoleni musieli być też trenerzy młodzieżowych sekcji sportowych, do których trafiał Rachoń. W sporcie odnosił spore sukcesy - był cenionym koszykarzem, który w szczycie swojej kariery regularnie grał w meczach ligowych w drużynie AZS-u Politechniki Gdańskiej.
Ale szybko stwierdził, że sport nie może być jego podstawowym zajęciem. Poszedł na studia, dynamicznie się wówczas rozwijającą politologię na Uniwersytecie Gdańskim. Ten instytut, szybko wyzwalający się z krępujących go przez długie lata politycznych więzów, działając blisko jednego z najważniejszych wówczas ośrodków władzy politycznej w Polsce, szybko stał się kuźnią kadr młodej polskiej demokracji. Wiele osób studiujących tam wtedy, zasiada dziś na wysokich stanowiskach we władzach centralnych i samorządowych.
- To były czasy rządów AWS-u - wspomina dziś anonimowo osoba, która znała Rachonia w czasach studenckich. - Każdy ze studentów "podpinał" się pod jakiegoś posła i stawał się jego asystentem. Niektórzy szli do AWS-u, inni do SLD.
Jak wspominają dziś ci, którzy byli wówczas blisko tego środowiska, wybór nie zawsze, a wręcz - rzadko, wiązał się z poglądami politycznymi.
- To była ekipa cynicznych karierowiczów - wspomina inna osoba studiująca politologię w Gdańsku w tamtych czasach. - Każde kolejne wybory to był dla nich sygnał do działania i do szukania okazji, żeby rozpocząć wędrówkę w górę politycznej drabiny.
Od sympatyka ROP-u do skandalisty
Na tym tle Rachoń wydaje się dziś nieco inny. Bardziej ideowy niż cyniczny, bardziej zaangażowany i odważny w swoich poczynaniach. A jednocześnie jedną nogą wciąż tkwiący w swej dawnej fascynacji - sporcie.
- Wśród studentów była też swego rodzaju "prawica" - wspomina osoba studiująca z Rachoniem. - Ale to było dalekie od mocnego wówczas w Gdańsku prawicowego ruchu skinowskiego. To była raczej grupa kolegów, którzy mieli dość nietypowy zestaw zainteresowań: słuchali hip-hopu, grali w "kosza" i sympatyzowali z Ruchem Odbudowy Polski, prawicową partią Jana Olszewskiego. Ale poza tym, z innej strony, z tego, co pamiętam, Michał był też wtedy bardzo… koleżeński. I jeszcze jedno: happeningi. Już wtedy zaczynał być znany właśnie z tego.
I to znany coraz bardziej. To jego hobby stało się głośne poza środowiskiem trójmiejskiej alternatywy politycznej kilka lat później. To był 1 września 2009 roku - jeden z wielu dni, w których zdawało się, że Rachoń wkopał się tak, że się już nie podniesie, po czym wychodził z tego cało i wspinał się dużo wyżej, niż był do tej pory.
Sopot, hotel Sheraton w samym środku kurortu. Hotel na tyle luksusowy, że to właśnie tu nocują najważniejsi goście odwiedzający miasto. Wtedy był nim Władimir Putin, przebywający w Polsce z oficjalną wizytą.
Nie brakowało takich, którym ta wizyta bardzo się nie podobała. Wśród nich było środowisko trójmiejskich anarchistów, aktywnych od wielu lat na ulicach miasta, protestujących przeciwko politykom, kapitalizmowi i innemu złu. Tym razem na celownik wzięli rosyjskiego przywódcę. Trochę niespodziewanie, już na miejscu, pod hotelem, okazało się, że protestują również działacze PiS-u.
Ale zanim ktokolwiek zdołał się zastanowić nad sensem czy konsekwencjami tego nietypowego sojuszu, uwagę wszystkich obserwujących sytuację i relacjonujących protest mediów przykuł… trzymetrowy penis. A dokładniej: przebrany za penisa aktywista. Jak się okazało, był nim Rachoń.
Awanse po porażkach
Jak wyjaśniał potem w wywiadzie dla "Dziennika", nie był przebrany za penisa, ale za Putina: "akcja w tej formie była planem B. Chcieliśmy zacytować happening skierowany przeciwko Gary’emu Kasparowowi z 2008 roku. Służby kremlowskie zepsuły konferencję tego polityka za pomocą małego wibratora z helikopterem. To cytat. Jestem pewien, że Putin go zna i rozumie. Niestety mieliśmy mało helu i konstrukcja wykazywała brak aerodynamiki, stąd strój". W tym samym wywiadzie Rachoń podawał też powody wzięcia udziału w akcji.
- Uważam dzisiejszą Rosję, rządzoną przez służby specjalne, za kluczowe zagrożenie dla państwowości polskiej - mówił. - Premier tego państwa, kadrowy oficer KGB, przez ostatnie trzy tygodnie opluwał mój kraj i robił to w jakimś celu. Rolą prezydenta i premiera Polski jest dać temu odpór.
Akcja była głośna, ale polityczna kariera Rachonia zawisła wtedy na włosku. Rachoń był wówczas działaczem gdańskich struktur PiS-u, a ich działacze nie kryli oburzenia na akcję swego młodszego kolegi.
Bo po okresie studenckiego niezaangażowania politycznego, Rachoń skoczył na głowę w najsilniejszy nurt partyjnych zawirowań. Według plotek, których sam dziś raczej nie potwierdziłby, choćby musiał, początkowo związał się z zawsze mocnym w Gdańsku środowiskiem okołotuskowych liberałów.
Ale bardzo szybko przeniósł się kilka ulic dalej - do siedziby PiS-u. Jego pierwszym poważnym zadaniem było prowadzenie kampanii wyborczej Anny Fotygi do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku. Nie poszło najlepiej, ale Rachoń… awansował. Prowadził polityczne kampanie PiS-u w Trójmieście, wymierzone m.in. przeciwko prezydentom Sopotu - Jackowi Karnowskiemu i Gdańska - Pawłowi Adamowiczowi. Temu samemu, który kilka lat później zostanie zamordowany przez człowieka prawdopodobnie inspirującego się medialno-polityczną nagonką na prezydenta.
Od roku 2007 partia miała dla Rachonia inne zadania - został etatowym rzecznikiem prasowym różnych PiS-owskich instytucji i podmiotów. Najpierw był medialną twarzą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, potem - sopockiego PiS-u. Stamtąd było już blisko na drugą stronę kamery. Rachoń postanowił sprawdzić, jak tam jest.
Męczennik smoleńskiej sprawy
W pierwszych latach drugiej dekady nowego wieku bardzo mocno przesunął się w stronę mediów. Chętnie - mediów mocno upolitycznionych, zwłaszcza tych związanych z prawicą. Zaczynał w prasie, najpierw współpracował z tygodnikiem "Gazeta Polska" i powiązanym z nim dziennikiem "Gazeta Polska Codziennie", miesięcznikiem "Niezależna Gazeta Polska – Nowe Państwo" i portalem niezalezna.pl.
Potem była telewizja. Oczywiście: prawicowa. W Telewizji Republika narodził się dzisiejszy Michał Rachoń: pewny siebie, prowadzący program na żywo, w którym potrafi rozstawiać po kątach zaproszone osoby, ferować wyroki, formułować mocne, często kontrowersyjne opinie. Od tego czasu zaczął prowadzić kolejne programy i pasma w różnych stacjach. To długa lista: "#Jedziemy", "Minęła dwudziesta" i "Gość poranka" w TVP Info, "Kwadrans polityczny" i "Forum" w TVP1. I program, z którym kojarzony jest dziś chyba najbardziej - "Woronicza 17" w TVP Info.
Rachoń dobrze czuje się za stołem w studiu, ale nie ogranicza się tylko do tego. Jego akcje poza gmachem telewizji stały się głośne. W 2015 roku, jeszcze jako dziennikarz TV Republika, był na konferencji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Zasypał Jerzego Owsiaka prawdziwą lawiną zadawanych w oskarżycielskim tonie pytań o kwestie finansowe. Szef Orkiestry uznał to za zachowanie hejterskie, poczuł się osobiście dotknięty i polecił usunąć dziennikarza z sali.
Dwa lata później Rachoń przygotował kolejną prowokację. Tym razem wybrał się z kamerą na obchody jednej z miesięcznic smoleńskich. Ale nie filmował prorządowej demonstracji, a grupę osób, które protestowały przeciwko niej. Nie spodobało im się jego zachowanie, zwłaszcza wtedy, kiedy wszedł w sam środek kontrdemonstracji. Doszło do przepychanek, które zapewniły Rachoniowi status niemal męczennika za smoleńską sprawę.
Bogata i barwna lista skandali
Skandal wydaje się w jakimś sensie drugim imieniem Rachonia. Lista głośnych afer medialnych, prowokacji, ale także potknięć i błędów związanych z jego występami telewizyjnymi jest długa i obfituje w bardzo barwne momenty.
To właśnie w prowadzonym przez niego programie "Woronicza 17" doszło do bezprecedensowej sytuacji, jedynego wydarzenia tego typu i na taką skalę w historii polskich mediów. Podczas rozmowy, a raczej gorącej dyskusji, jej uczestnicy - zaproszeni do telewizji politycy Platformy Obywatelskiej, Nowoczesnej i Polskiego Stronnictwa Ludowego - przerwali debatę, wstali, odpięli mikrofony i manifestacyjnie wyszli ze studia. Adam Struzik rzucił na progu znamienne słowa: "pan był i pozostał pan rzecznikiem PiS-u".
Program "Minęła dwudziesta" trafił na czołówki serwisów piszących o polskich mediach, bo przez wiele miesięcy stałym gościem zapraszanym przez Rachonia był słynący z ksenofobicznych prowokacji Wojciech Cejrowski. Jakby mało obrazoburcze były już same jego wypowiedzi, skandalem zakończyło się też ujawnienie, że za swoje występy otrzymywał wynagrodzenie, co nie jest zwyczajową praktyką w takich przypadkach.
Kolejny skandal to "Plastusie Basi Pieli" - mimo niewinnej nazwy, były to ostre satyryczne moduły obecne w każdym czwartkowym wydaniu programu "Minęła dwudziesta". Rachoń promował prawicową komiczkę, dopóki nie posunęła się do żartu otwarcie antysemickiego.
Rachoń zafundował też polskiemu ambasadorowi w Moskwie nieprzyjemną wizytę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej - przyczyną było tylko jedno ujęcie z wydania programu "Minęła dwudziesta": widać było na nim plakat z napisem "Achtung Russia!". Przy czym litery "ss" były stylizowane na znak cieszącej się ponurą sławą hitlerowskiej formacji.
W obliczu tych historii, ostatnia afera z Rachoniem w roli głównej wygląda niemal niewinnie: kilka tygodni temu w programie "#Jedziemy" Rachoń mówił o otwarciu tunelu pod rzeką Świną łączącego Świnoujście z wyspami Uznam i Wolin. Wydźwięk jego komentarza był prosty: "Tuska nie było na to stać, PiS zafundował Polakom tę inwestycję". Szybko zainterweniowało kilka podmiotów, na czele z Komisją Europejską. Okazało się, że PiS nie dołożył nawet grosza: tunel sfinansowała Unia i lokalny samorząd.
Wymachiwanie maczugą
Rachoń to bez dwóch zdań postać barwna, nawet na tle dość kolorowych polskich mediów. Ale w jego przypadku to barwy raczej mętne i ponure.
- Patrząc na Rachonia przez pryzmat medioznawczy, ale też i psychologiczny, można bez trudu zauważyć, że to osoba po prostu arogancka - ocenia prof. Maciej Mrozowski, medioznawca z Uniwersytetu SWPS. - Samo w sobie nie musiałoby to być jednak dyskwalifikujące w przypadku dziennikarza, zwłaszcza dziennikarza w szerokim tego słowa znaczeniu "ostrego". Arogancja w połączeniu z intelektualnym wyrafinowaniem może wręcz być na ekranie bardzo ciekawa. Niestety w tym przypadku jest inaczej. Bo Rachoń jest w swojej arogancji napastliwy.
Ekspert porównuje wizerunek Rachonia do istniejących w mediach modeli budowania ekranowych osobowości.
- Warto spojrzeć na jego publiczny, ekranowy wizerunek w kontekście analizy powierzchowności - stwierdza prof. Mrozowski. - Zdarzają się dziennikarze, którzy mają powierzchowność interakcyjną czy empatyczną. U Rachonia nie ma śladu ani jednego, ani drugiego. On w ogóle nie stara się budować kontaktu z publicznością. Można wręcz odnieść wrażenie, już na pierwszy rzut oka, że on jej po prostu nie lubi. Sprawia zresztą wrażenie, jakby w ogóle nie lubił nikogo. Czasem wygląda to tak, jakby chciał kogoś pobić. Trudno ogląda się kogoś, kto wymachuje na ekranie maczugą.
Wątkiem, który nieustannie pojawia się w rozmowach dotyczących Rachonia i analizie jego dorobku powtarza się jeden motyw i jedno pytanie: czy to polityk, czy człowiek mediów? On sam od lat bardzo konsekwentnie broni tej drugiej opcji. Ale, trawestując popularne prawicowe hasło z ksenofobicznym podtekstem, czy to, co robi, to jest jeszcze w ogóle dziennikarstwo? To, co dzieje się dziś wokół jego najnowszego dzieła, "Resetu", wyraźnie wskazuje, że już zupełnie nie.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" masakrujemy szokującego i rozseksualizowanego "Idola" od HBO, znęcamy się nad Arnoldem Schwarzeneggerem i jego Netfliksowym "FUBAR-em" i, dla równowagi, polecamy najlepsze seriale wszech czasów. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.