"Ślub od pierwszego wejrzenia" wciąga od pierwszej sekundy. Nie sięgniecie już po "Love is Blind" [OPINIA]
"Love is Blind" jest niewątpliwym hitem. I słusznie. Jeśli jednak sięgniecie po "Ślub od pierwszego wejrzenia", nie wrócicie już do oderwanej od rzeczywistości produkcji Netfliksa. Mam na to kilka dowodów.
Koronawirus w Polsce cały czas się rozprzestrzenia. Zamknięte są szkoły, kina, muzea, teatry, restauracje i galerie handlowe. Dla wielu oznacza to przymusowy urlop lub pracę zdalną. Zgodnie z zaleceniami rządu i lekarzy, ze względów bezpieczeństwa, całe nasze życie toczy się teraz pośród czterech ścian. A co zrobić, gdy odbyliśmy już wszystkie wideokonferencje ze współpracownikami, posprzątaliśmy każdy zakątek mieszkania, nauczyliśmy się szydełkować, zrzuciliśmy 10 kg z Chodakowską i perfekcyjnie opanowaliśmy język suahili? Oczywiście sięgamy po Netfliksa.
"Love is Blind" - widzowie oszaleli na punkcie amerykańskiego show
Ci, którzy znudzili się już serialami i ofertę filmową znają na pamięć, włączyli "Love Is Blind" ("Miłość jest ślepa"). Amerykańskie show polega na tym, że osoby, które wcześniej się nie widziały (10 mężczyzn i tyle samo kobiet), poznają się tylko w rozmowach, które odbywają się przez ścianę. Każdy bohater programu ma swoje oddzielne pomieszczenie, na przeciwko którego znajduje się kolejne - oddzielone cienką ścianką.
Uczestnicy mają po kilkanaście randek na początku, by wybrać 2-3 osoby, którymi są najbardziej zainteresowani. Ostatecznie wybierają tę jedną, w której się zakochują. Następnym krokiem są... zaręczyny przez ścianę.
Pary po raz pierwszy widzą się kolejnego dnia, wpadają sobie w ramiona i ze łzami w oczach wyznają miłość. Nie jest to wbrew pozorom takie trudne, bowiem zarówno panie, jak i panowie są jak żywcem wyjęci z żurnala. Kobiety z idealnie wyrzeźbionymi (lub poprawionymi chirurgicznie) ciałami i mężczyźni umięśnieni do granic możliwości.
Zakochani, bo tak trzeba ich nazwać, spędzają razem kilka tygodni, by w finale stanąć (albo nie) przed ołtarzem i wziąć ślub. Po urlopie w kurorcie i po tym, jak razem pomieszkają, decydują, czy chcą iść wspólnie przez życie, czy jednak wracają do życia singla.
Wartka akcja, wybuchowi, emocjonalni i atrakcyjni uczestnicy i wreszcie "wielka miłość" w tle sprawiła, że "Love is Blind" w jeden dzień stał się największym hitem Netfliksa. Produkcja została okrzyknięta jedną z najbardziej wciągających produkcji platformy na świecie. Nic więc dziwnego, że twórcy pracują już nad stworzeniem 2. sezonu.
A co, jeśli powiem, że w polskiej telewizji mamy coś znacznie lepszego? Trudno uwierzyć?
"Ślub od pierwszego wejrzenia" - miłosny eksperyment po polsku
Polacy nie gęsi i swój program mają. Co prawda, oparty na duńskim formacie "Gift Ved Forste Blik", ale idealnie dopasowany do polskich realiów. O czym mowa? Oczywiście o "Ślubie od pierwszego wejrzenia", który emitowany jest w TVN (obecnie oglądamy 4. sezon).
Głównym założeniem show jest dobieranie osób w związki na podstawie przeprowadzonych wcześniej badań naukowych. Eksperci wykonują dokładne testy psychologiczne i przyglądają się dotychczasowym doświadczeniom życiowym oraz warunkom fizycznym kandydatów. Jest jednak jeden haczyk, który sprawia, że tylko najodważniejsi decydują się przyjść na casting.
Osoby, które wzięły udział w eksperymencie i zostały połączone w pary, po raz pierwszy spotykają się dopiero... przed urzędnikiem stanu cywilnego. To właśnie tam poznają swoją przyszłą żonę lub męża. Od "cześć, mam na imię Ania" do "oświadczam, że wstępuję w związek małżeński" mija 10 min.
Tuż po weselu świeżo upieczeni małżonkowie wyruszają na kilkudniową zagraniczną podróż poślubną. Gdy emocje opadną i skończy się sielanka pod palmami, przychodzi czas na szarą rzeczywistość. Uczestnicy muszą zdecydować, gdzie mieszkają (często pochodzą z różnych miast), co z pracą (jeśli w grę wchodzi przeprowadzka) i przede wszystkim, w jaki sposób przeorganizować dotychczasowe życie singla. No i najważniejsze: wypadałoby poznać swojego współmałżonka. Tutaj nikt nie daje tyle czasu, co w "Love is Blind".
Po dokładnie miesiącu, mniej lub bardziej wspólnego życia, bohaterowie podejmują decyzję, czy chcą nadal tworzyć związek, czy też wybierają rozwód.
"Ślub od pierwszego wejrzenia" nie pozwala się oderwać od telewizora
"Love is Blind" ogląda się jak bajkę, coś nierealnego. W końcu akcja dzieje się gdzieś hen daleko za oceanem. Problemy uczestników są dla nas ciut oderwane od rzeczywistości. Nie da się ukryć, że życie przeciętnego Johnsona różni się od przeciętnego Kowalskiego. Amerykańscy, do szpiku idealni, uczestnicy mieszkają w luksusowych willach z basenem i mają zupełnie inne sprawy na głowie niż my.
W "Ślubie od pierwszego wejrzenia" widzimy prawdziwe życie. Bohaterowie wynajmują kawalerki w szarych blokach z wielkiej płyty (jeden z uczestników mieszkał w akademiku), muszą chodzić do pracy (bo żaden pracodawca nie da nikomu miesięcznego urlopu) i można odnieść wrażenie, że każdy z nas mógłby być na ich miejscu. Łatwiej przecież utożsamiać się z Kowalskim z Katowic niż z Johnsonem z Miami, prawda?
Za polską produkcją przemawia jeszcze jeden argument. W "Ślubie od pierwszego wejrzenia" spotykasz obcą osobę i po kilku minutach "znajomości" zawierasz z nią związek małżeński. W "Love is Blind" "jedynie" zaręczasz się z nieznajomym. Zanim dojdzie do jakichkolwiek wiążących deklaracji, możesz się bez konsekwencji wycofać. Po prostu rozstajesz się z partnerem.
Owszem, w Polsce też możesz powiedzieć "żegnaj". Ale rozstanie odbywa się już na sali sądowej i, przyglądając się historiom uczestników trzech poprzednich edycji, trzeba przygotować się na roczną batalię.
Kto jest większym ryzykantem i hardcorem? No właśnie. "Love is Blind" to słodka bajeczka. "Ślub od pierwszego wejrzenia" to jest życie!