"Siedem grzechów Putina". Pokazali zbrodnie w Ukrainie. To, co zrobiła reporterka TVP, to skandal
TVP pokazała film o wojnie w Ukrainie. Intencje były słuszne, ale wyszedł z tego katolicki moralitet pornografizujący przemoc, lansujący reporterkę i zmuszający dzieci do ponownego przeżywania traum.
01.04.2023 | aktual.: 01.04.2023 12:29
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Film "Siedem grzechów Putina", efekt pracy reporterów TVP Karoliny Pajączkowskiej i Marcina Nowaka, opowiada o wojnie w Ukrainie. Film próbuje w syntetyczny sposób opisać, co dzieje się w tym kraju, a przede wszystkim – na terenach, które przez krótszy lub dłuższy czas były pod rosyjską okupacją.
Próbuje budować historyczny kontekst inwazji na Ukrainę, ujawnia skalę zbrodni, bestialstwa i złodziejstwa putinowskiej armii, pokazuje obrazy prosto z miejsca, które zamieniła ona w piekło. Ale niestety to w zasadzie wszystko, co można o nim powiedzieć dobrego.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niezamierzona parodia Wołoszańskiego
Owszem, jest w tym filmie wiele scen, które robią mocne wrażenie. Bardzo wymowne są zdjęcia, które przypadkiem zarejestrowały kamery przemysłowe: widać na nich, jak rosyjscy żołnierze kradną towary z zamkniętych sklepów czy biur, wynoszą jedzenie i artykuły gospodarstwa domowego.
Jeszcze mocniejsze są współczesne ujęcia z ukraińskich wsi, nakręcone już po wyjściu armii rosyjskiej: ludzie wracający do swoich domów, robiący pierwsze zakupy, mijający pod drodze spalone wraki czołgów i innych pojazdów wojskowych. Te sceny robią wrażenie, bo są subtelne i metaforyczne.
Ale takich momentów jest w tym filmie mało. Nie udało się w nim za to uniknąć wielu scen niekoniecznych, osłabiających jego wymowę. To np. sekwencje przypadkowych obrazów ze zniszczonych miejscowości, z dość ckliwą muzyką w tle. Albo scena w której Pajączkowska "odkrywa" miejsce zbrodni. Gdyby nie powaga tematu i dramatu rozgrywającego się w pokazywanych miejscach, można by odnieść wrażenie, że to dość nieudolna parodia "Sensacji XX wieku" Bogusława Wołoszańskiego.
Karolina Pajączkowska dobrych kilka chwil przegląda na podwórzu jakieś puste teczki, po czym z zapałem godnym odkrycia Ameryki ogłasza coś, co dla każdego, kto ogląda tę scenę, jest oczywiste niemal natychmiast - że w tych teczkach były dokumenty lokalnych mieszkańców. A teraz ich nie ma. I dokumentów, i ludzi, których dotyczyły. To mogła być ważna scena, ale w takim wykonaniu nie działa.
Potem reporterka schodzi do piwnicy i dramatycznym głosem obwieszcza, że działy się w niej potworne rzeczy. Kamera pokazuje bałagan w pomieszczeniu. Jasne, prawdziwe zbrodnie nie są malownicze, jak w serialach, ale pokazywanie ich w taki sposób: z naturalistyczną dosłownością, bez najmniejszej próby budowania metafory, z pewnością niczemu nie służy.
A raczej służy tylko jednemu: budowaniu przez autorkę własnego wizerunku jako odważnej, dociekliwej reporterki, odkrywczyni ukrytych prawd i pogromczyni zbrodniarzy. Ale z tego filmu wynika, że to obraz płaski i zupełnie bez wyrazu, mocno nieprawdziwy.
Pornograficzne trupy
Najbardziej niepotrzebne, najbardziej niewygodne pod względem wizualnym są w tym filmie sceny, które sprawiły, że pokazywany był późnym wieczorem – te, na których widać zwłoki, kończyny ze śladami tortur, śmiertelne rany po rosyjskich kulach. Tak, potencjalnie to materiały, które mogłyby zmienić świat, bo podobne zdjęcia w przeszłości świat zmieniały, ale w tym przypadku zdecydowanie tak nie będzie.
Dlaczego? Bo pokazywane są w sposób sprawiający wrażenie całkowicie pozbawionego wrażliwości, bo wyraźnie widać, że nikt nie próbował, a może nie potrafił, zbudować wokół nich napięcia i narracji, stworzyć kontekstu, które zamieniłyby je w symbole. Tak jak symbolem stały się dwa bardzo znane zdjęcia z wojen: to z września 1939 roku z dziewczynką załamującą ręce nad zwłokami zastrzelonej matki i to z Wietnamu, pokazujące biegnącą dziewczynkę poparzoną napalmem.
Zobacz także
W tych zdjęciach była opowieść, była nawet swego rodzaju poezja, była ważna narracja. Dlatego alarmowały i budowały świadomość. W zdjęciach z "Siedmiu grzechów Putina" nie ma nic z tych rzeczy. W tym sensie film pornografizuje te fotografie, jedyny efekt, który – zapewne niecelowo – wywołuje, to pusta sensacja.
Zmuszanie dzieci do ponownego przeżycia traumy
Ale "Siedem grzechów Putina" nie broni się nie tylko na poziomie wizualnym. Jego innym problemem jest szukanie bohaterów i bohaterek w niewłaściwym miejscu. Ofiary wcale nie zdają się być tu na pierwszym planie. Są raczej obiektami działań innych: ratowników, dziennikarzy i dziennikarek, księży.
Żadna z osób, opowiadających o swoich przeżyciach nie dostaje tu tożsamości, żadna nie ma – czasem w sensie tylko przenośnym, czasami jednak zupełnie dosłownie – twarzy czy nazwiska. Realizatorzy pokazują ich tylko przez moment, zdają się traktować ich jak przypadkowo napotkanych świadków, nie słuchają ich historii uważnie.
Chwytają się tylko ich najmocniejszych, czasem bardzo drastycznych słów, ale nie pogłębiają ich opowieści, nie rysują dla nich tła. Nie idą za swoimi postaciami. Wykorzystują je tylko dla udowodnienia swoich tez. Nie dają widzom szansy, żeby ich poznać, zaprzyjaźnić się z nimi, poczuć empatię.
Za prawdziwy skandal trzeba uznać natomiast przepytywanie przed kamerą przez księdza i dziennikarkę kilkuletnich dzieci z ich tragicznych przeżyć.
Choć dzieci wyraźnie mówią, że nie chcą o tym opowiadać, polska ekipa z księdzem w składzie naciska i namawia, zmusza dzieci do wyrażania swojej traumy, reprodukowania tragicznych przeżyć i ekstremalnych emocji. To jest przekroczenie granicy etyki dziennikarskiej, ale też ogólnoludzkiej, do którego nie powinno dojść podczas powstawania takiego filmu.
Grzechy autorki "Siedmiu grzechów Putina"
Mocno dyskusyjna jest też rama narracyjna filmu, a zarazem kryteria etyczne, którymi posługują się autorzy. Są nimi bezpośrednie odniesienia do chrześcijaństwa: wypowiedzi duchownych, występujących tu w charakterze ekspertów, a przede wszystkim: cytaty z Biblii i ojców Kościoła -pojawiające się na planszach między kolejnymi sekwencjami.
Pokazywane na ekranie zbrodnie są nimi ze względu na znacznie bardziej uniwersalny niż chrześcijański kanon etyczno-moralny. A dla ich osądzenia ważniejsza jest możliwość ich udowodnienia i przypisania konkretnym sprawcom, a nie - uznanie ich za grzech, jak robi to autorka filmu.
Duchowny kwalifikujący przed kamerą to, co działo się na okupowanych terenach Ukrainy, jako opętania, raczej się ośmiesza niż podaje ważną perspektywę. Ze społecznego, historycznego, prawnego punktu widzenia bardziej sensowne i potrzebne jest odniesienie tych czynów do prawa karnego, a nie kategorii wywiedzionych z wiary. To nie diabeł wcielony w żołnierzy zabijał ludzi w Ukrainie, zabijali żołnierze, łamiący prawo i zasady współżycia społecznego.
W tym sensie "Siedem grzechów Putina" okazuje się całkowicie zmarnowaną szansą na dokonanie czegoś ważnego, na budowanie przekonującej narracji wokół zbrodni wojennych, a może nawet na przyczynienie się do ich należytego osądzenia i ukarania sprawców, jak to się już zdarzało w przeszłości. Autorzy filmu popełnili podczas jego powstawania zbyt wielu grzechów: etycznych, filmowych, narracyjnych czy technicznych, żeby to się udało.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" szkalujemy "Johna Wicka 4", wychwalamy "Sukcesję" i zastanawiamy się, gdzie zniknął Jim Carrey (i co, do cholery, wywinął tym razem?). Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.