Prawdziwy Hans Kloss. Czy pierwowzór bohatera sławnego serialu był komunistycznym zbrodniarzem?
Mimo zaprzeczeń scenarzystów Artur Ritter sam uznawał się za pierwowzór filmowego agenta ze "Stawki większej niż życie". W latach 70., w mundurze polskiego generała, obwieszony orderami, objeżdżał szkoły i opowiadał dzieciakom o swoich przygodach. Wielu historyków też twierdziło, że właśnie on był prawdziwym agentem J-23. Był też jedną z najbardziej posępnych i odrażających postaci w historii Polski Ludowej.
Niemiecka rodzina Ritterów w połowie XIX wieku osiedliła się w Żyrardowie, gdzie ojciec przyszłego szpiega, Johann, pełnił funkcje kierownicze w zakładach tkackich. Następnie został oddelegowany służbowo do Jelca w Rosji. Właśnie tam, w maju 1906 roku, urodził się Artur.
Młody Ritter ukończył szkołę podstawową w Grodzisku Mazowieckim, a następnie gimnazjum w Łomży. Zaraził się wówczas ideologią komunistyczną i wstąpił do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Po latach wspominał: "wyrzucono mnie z hukiem ze szkoły za 'sianie anarchizmu'".
Miał zostać matrioszką
Od 1927 roku był już aktywnym członkiem Komunistycznej Partii Polski. W 1932 roku przerzucono go do Moskwy, gdzie przez rok pod okiem Karola Świerczewskiego pseudonim "Walter" przechodził intensywną indoktrynację w szkole Międzynarodówki Komunistycznej. Od tego też momentu zaczęła się jego współpraca z NKWD, przeszedł również szkolenie wywiadowczo-dywersyjne.
Po powrocie do kraju Artur Ritter został aresztowany przez polski kontrwywiad pod zarzutem szpiegostwa. Prawie rok przesiedział w więzieniu. W 1936 roku na rozkaz Moskwy zrezygnował z członkostwa w KPP. Od tej pory miał pozostać tzw. matrioszką, czyli uśpionym agentem. Grał też nową rolę: pokazywał, że wyrósł z młodzieńczych fanaberii i stał się statecznym obywatelem.
Ritter zamieszkał w Warszawie, podjął pracę, wziął ślub, urodziła mu się dwójka dzieci. W stolicy zastał go wybuch wojny. W połowie października 1939 roku opuścił Warszawę i wraz z rodziną przedostał się do okupowanego przez Sowietów Białegostoku. Urządził się tam całkiem nieźle – czerwoni okupanci uczynili go dyrektorem miejscowego szpitala. Jego cywilne życie miało jednak już niedługo dobiec końca.
Sowiecki szpieg w Generalnym Gubernatorstwie
Po ataku Niemiec na Związek Sowiecki z Arturem Ritterem skontaktował się oficer sowieckiego wywiadu. Agent dostał niełatwe zadanie: "wykorzystując swoje pochodzenie przedzierzgnąć się w Niemca".
Jego terenem operacyjnym miało być Generalne Gubernatorstwo, zwłaszcza Warszawa. Ritter nadawał się do tej roboty jak nikt inny. Znał biegle trzy języki: niemiecki, rosyjski i polski, z czasów przedwojennych miał odpowiednie kontakty.
Początkowo przedostał się sam, potem sprowadził również żonę i dzieci. Ulokował się w Warszawie i odnalazł swoich dawnych towarzyszy z KPP. Nie miał jednak żadnej łączności z mocodawcami w Moskwie.
"Przeistoczyć się niezwłocznie w Niemca"
Dopiero w nocy z 27 na 28 grudnia 1941 roku w rejonie podwarszawskiej Wiązownej wylądowała na spadochronach tzw. Grupa Inicjatywna Polskiej Partii Robotniczej, w skład której wchodzili m.in. Paweł Finder, Marceli Nowotko, Bolesław Mołojec i Czesław Skoniecki.
Rolą trzech pierwszych było odbudowanie struktur partii komunistycznej w Polsce, Skoniecki natomiast miał stworzyć na tym terenie siatkę wywiadowczą NKWD, tzw. "Wydział Specjalny".
Zadaniem tej organizacji była penetracja polskich środowisk niepodległościowych i niemieckiej bezpieki oraz zdobywanie informacji o charakterze militarnym. Ritter nawiązał z nimi kontakt i dzięki radiostacji Skonieckiego skomunikował się w końcu z Moskwą. Otrzymał wówczas potwierdzenie wcześniejszych rozkazów: "przeistoczyć się niezwłocznie w Niemca i przystąpić do zadań wywiadowczych".
Niemiec z dziada pradziada
Ritter był niezwykle cennym agentem dla siatki wywiadowczej Skonieckiego. Wiosną 1942 roku dzięki pomocy byłego bankowca z Żyrardowa, Adolfa Trägera, załatwił sobie dokumenty rdzennego obywatela Niemiec, reichsdeutscha.
Działał pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Równocześnie zacierał wszelkie ślady dawnej aktywności w KPP i, aby jeszcze bardziej uwiarygodnić germańskie pochodzenie, ochrzcił swoje dzieci w kościele ewangelickim.
Sam podawał się za wdowca, małżonce za to stworzył odpowiednią legendę i wyrobił jej kenkartę na nazwisko Eugenii Jastrzębskiej. Rzekomo zajmowała się opieką nad jego "osieroconymi" dziećmi. Ochotniczo wstąpił także do Sturmabteilung – SA. Wkrótce od władz okupacyjnych otrzymał luksusowe, wielopokojowe mieszkanie, w istniejącej do dziś kamienicy przy ulicy Rozbrat 34/36, znajdującej się w ówczesnej "dzielnicy niemieckiej".
Carscy szpiedzy pod obserwacją
W połowie 1942 roku Ritterowi dopisało prawdziwe szczęście. Pewnego dnia przypadkowo poznał inżyniera Mikołaja Tumanowa, byłego pułkownika "białej armii" gen. Wrangla. Szybko się z nim zaprzyjaźnił i ku swojemu zaskoczeniu dowiedział się, że w okupowanej Warszawie mieszka blisko 800 byłych carskich oficerów.
Moskwa zleciła Ritterowi inwigilację tego środowiska, co przyszło mu zaskakująco łatwo. Dysponując sporymi zasobami gotówki często organizował wystawne przyjęcia mocno zakrapiane alkoholem. Dzięki temu ustalił że hitlerowcy rekrutowali z tej społeczności spore grono osób do zadań wywiadowczych za linią frontu. Namierzył również miejsce w którym Abwehra szkoliła ich z zakresu sabotażu i dywersji. Było to Legionowo pod Warszawą.
Przerzut Brunnera udaremniony
W międzyczasie jego przyjaźń z Tumanowem zacieśniła się. Po jakimś czasie Ritter zdecydował się na ryzykowny krok. Wyjawił całą prawdę o sobie i zaproponował współpracę. Tumanow przystał na nią.
Obaj założyli fikcyjną firmę budowlaną, dzięki czemu bez przeszkód mogli podróżować po Generalnym Gubernatorstwie. Przedsiębiorstwo służyło też za niezłą przykrywkę dla Tumanowa, który za pośrednictwem Rittera otrzymywał duże sumy pieniędzy od sowieckiego wywiadu.
Odtąd imprezy były organizowane w mieszkaniu carskiego oficera. Ponieważ spraszano starannie wyselekcjonowanych gości, moskiewscy szpiedzy szybko zdobyli zasób pożytecznych informacji. Za ich sprawą między innymi uniemożliwiono przerzut na tyły Armii Czerwonej… niejakiego Brunnera.
Generał Własow na celowniku sowieckiej agentury
Do najcenniejszych zdobytych informacji należała ta o przyjeździe do Warszawy radzieckiego renegata, gen. Andrieja Własowa, kierującego kolaborancką formacją współpracującą z Niemcami. Ritter natychmiast wysłał do Moskwy odpowiedni meldunek. Odpowiedź była krótka: zlikwidować zdrajcę.
Obaj agenci zaplanowali, że zamach zostanie przeprowadzony w czasie uroczystego bankietu organizowanego przez białogwardzistów na cześć generała. Mimo dość zaawansowanych przygotowań operacja nie doszła do skutku. Jak stwierdził Ritter: "Własow nie był jednak kpem".
Do Warszawy przyjechał bez zapowiedzi, przebywał w polskiej stolicy zaledwie dwie godziny i w ogóle nie spotkał się z Rosjanami.
Stalinowscy szpiedzy w strukturach polskiej konspiracji
Największe sukcesy Artura Rittera związane były z osobą Bogusława Hrynkiewicza, dawnego towarzysza z czasów gimnazjalnych i KPP. Hrynkiewicz, prowadzony przez Rittera, znalazł się w strukturach dowódczych tajnej polskiej organizacji niepodległościowej "Miecz i Pług".
W ocenie sowieckiego agenta była to organizacja o "ultrareakcyjnym, faszystowskim programie, o ideologii wzorowanej na NSDAP (…) agresywnie antykomunistyczna". W rzeczywistości "Miecz i Pług" miał stanowić, w zamyśle swoich twórców, alternatywę dla polskiego państwa podziemnego. Przez to jednak stał się bardzo atrakcyjnym celem inwigilacji zarówno dla Gestapo jak i NKWD.
Dzięki starannie przygotowanemu spiskowi Hrynkiewicz podsunął członkom "Miecza i Pługa" materiały obciążające współpracą z Niemcami (co było zgodne z prawdą) dowódców tej organizacji: Anatola Słowikowskiego i Zbigniewa Grada. Wkrótce obaj zdrajcy zginęli od kul żołnierzy polskiego podziemia.
W ten sposób Hrynkiewicz znalazł się w ścisłym kierownictwie organizacji. Wkrótce dowiódł, że jest wyjątkowo przydatnym źródłem informacji wywiadowczych. Za pośrednictwem Hrynkiewicza i Rittera Moskwa dowiedziała się m.in. o planach utworzenia przez Niemców Legionu Białoruskiego.
Sowiecko-nazistowski sojusz przeciwko Polakom
Prawdziwą bombą było natomiast zdobycie danych na temat rakiet V-1 i V-2 oraz ośrodka w Peenemünde. Był to jeden z pierwszych raportów dotyczących tego typu broni. Sporządził go Roman Trager, syn szefa komórki "Miecza i Pługa" na okręg bydgoski. Powołany do Wehrmachtu, służył przez pewien czas jako podoficer łączności na terenie poligonu.
Materiał był niezwykle cenny i zawierał nawet dokładny szkic całego terenu ośrodka badawczego. Dokumenty trafiły zarówno do inż. Antoniego Kocjana z wywiadu AK, jak również, ponownie poprzez Hrynkiewicza i Rittera, do Moskwy. W efekcie Sowieci poznali tajemnice Peenemünde w tym samym czasie, co Brytyjczycy.
Alowsko-enkawudowsko-gestapowskie przymierze
Jedną z najważniejszych operacji, którą nadzorował Artur Ritter, była akcja przejęcia archiwum Armii Krajowej w Warszawie.
W dniu 17 lutego 1944 roku bojówkarze z Armii Ludowej, prowadzeni przez agenta NKWD i mający wsparcie oficera Gestapo, w lokalu przy ulicy Poznańskiej 37 przejęli znaczne ilości dokumentów dotyczących AK, AL, PPR oraz kartotekę działaczy komunistycznych.
Wprawdzie sam Ritter nie brał w przejęciu bezpośredniego udziału, ale był tam jego protegowany. Bogusław Hrynkiewicz odegrał wręcz główną rolę w działaniach.
Część zdobytych materiałów, dotyczących członków AK i ruchu komunistycznego wywieziono do Moskwy. Resztę, dotyczącą AK-owskiej agentury w Gestapo, przekazano Niemcom. Dzięki temu na ich podstawie nazistowskie służby dokonały w dniach 14-15 kwietnia 1944 roku aresztowań kilkudziesięciu żołnierzy podziemia.
Wszystkie zatrzymane w tym mieszkaniu osoby (w liczbie siedmiu) zostały zlikwidowane przez Gestapowców prawdopodobnie w Lasku Bielańskim. W ten sposób pozbyto się świadków haniebnego, alowsko-enkawudowsko-gestapowskiego przymierza.
Ucieczka z Warszawy
Artur Ritter opuścił Warszawę tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Według wspomnień wystraszył się dekonspiracji po tym, jak do jego mieszkania weszli funkcjonariusze Gestapo. Przywlekli ze sobą zmaltretowaną łączniczkę "Miecza i Pługa". Wskazała ona agenta jako tego, który wysłał ją do PPR.
Ritter nie stracił jednak zimnej krwi i poprosił jednego z gestapowców do sąsiedniego pokoju. Tam, jak wspominał:
(…) Zaatakowałem go w ordynarny sposób za zamieszanie wywołane w moim prywatnym mieszkaniu i za wręcz karygodną ignorancję zasad konspiracji, gdyż przywożąc do mnie aresztowaną "naszą agentkę", ujawnia jej osobę przed niepowołanymi ludźmi!
Przedstawienie udało się i gestapowiec, po konsultacji telefonicznej, przeprosił Rittera i zabrał swoich ludzi. Ten uznał zaś, że najwyższa pora uciekać. Być może jednak jego wspomnienia były bajką i agent opuścił stolicę po prostu na rozkaz z Moskwy.
Sowiecki szpieg załatwił sobie fałszywą kenkartę na nazwisko Artur Jastrzębski i udał się do podwarszawskiego Świdra, gdzie wcześniej już umieścił żonę i dzieci. W Świdrze doczekał się wkroczenia wojsk radzieckich. Tam zamiast spodziewanych fanfar i zaszczytów Ritter został aresztowany jako… giermańskij szpion. Ponad rok spędził w sowieckim więzieniu.
Agent J-23 polował na… żołnierzy wyklętych
Na tym jego odrażająca kariera się nie zakończyła. Po wojnie urodzony w Rosji Niemiec brał udział w krwawej pacyfikacji polskiego podziemia niepodległościowego.
Od połowy listopada 1945 roku Ritter-Jastrzębski w stopniu podpułkownika pełnił kierownicze funkcje w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Zwolniono go w 1948 roku "za brak czujności wobec wrogiego środowiska". Zarzucano mu także zażyłe kontakty towarzyskie z reakcyjnym podziemiem.
Mimo to jeszcze w tym samym roku Ritter trafił do lubelskiego Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie podlegli mu ubecy prowadzili, zakończone sukcesem działania wobec oddziału Zrzeszenia WiN kapitana Zdzisława Brońskiego "Uskoka".
Inspektor rolny, generał, dyplomata
Ritter służył w szeregach Urzędu Bezpieczeństwa do marca 1950 roku. Na kilka następnych lat odstawiono go na boczny tor. Pracował m.in. jako inspektor w Ministerstwie Państwowych Gospodarstw Rolnych. Po przejęciu władzy przez Władysława Gomułkę wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego.
Po koniec lat 50-tych ukończył studia na Akademii Sztabu Generalnego w Rembertowie. Potem objął funkcję zastępcy dowódcy ds. politycznych Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Awansował na stopień generała brygady. Ukoronowaniem jego kariery w siłach zbrojnych było stanowisko attaché wojskowego przy ambasadzie PRL w Rzymie w latach 1964-1968.
Po powrocie do kraju służył jeszcze jako zastępca Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej. Stracił to stanowisko, gdy jego syn uciekł na Zachód. Zmarł w Warszawie 7 maja 1981 roku. Pochowano go na Powązkach z pełnym wojskowym ceremoniałem.
Dariusz Kaliński – specjalista od II wojny światowej i działań sił specjalnych, a także jeden z najpoczytniejszych w polskim internecie autorów z tej dziedziny. Autor bestsellerowej "Czerwonej zarazy". W sierpniu 2018 roku na księgarskie półki trafił "Bilans krzywd". Współautor "Polskich triumfów" i "Polskich bogów wojny".