"Idol" HBO Max. To nie jest najgorszy serial w historii, ale nie róbcie drugiego sezonu. Nikt nie czeka

Zanim "Idol" pojawił się na platformie, obawiano się, że jest zbyt rozseksualizowany i niepotrzebnie prowokacyjny. Gdy już można było go obejrzeć, zarzucano mu, że wcale nie jest o tym, o czym miał być. Teraz, gdy już nareszcie koniec, wiemy, że największą wadą serialu jest to, że jest niemiłosiernie nudny. Żadna ilość nagich sutków i pośladków nie jest w stanie tego zmienić.

Lily-Rose Depp jako Jocelyn, międzynarodowa gwiazda pop, która chce powrócić na scenę
Lily-Rose Depp jako Jocelyn, międzynarodowa gwiazda pop, która chce powrócić na scenę
Źródło zdjęć: © HBO
Basia Żelazko

"Jaki był tego sens?" zapytuje retorycznie "The New York Times" w recenzji finałowego odcinka "Idola". Ja także nie mam odpowiedzi. Twórcy serialu, Sam Levinson i Abel "The Weeknd" Tesfaye, niemal stawali na głowie, by w jakiś sposób wytłumaczyć, że to my, krytycy i widzowie jesteśmy w błędzie, po prostu nie dostrzegając geniuszu i zamysłu tej produkcji. Początkowo zapowiadali, że widzom spadną kapcie z nóg i klapki z oczu przy trzecim odcinku, potem, jakoś te szumne obietnice umilkły, aż... serialowi zabrano jeden odcinek. Po ostatnim, piątym możemy sobie jasno powiedzieć: to wydmuszka, gniot, niewypał.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dlaczego mimo to widzicie tak dużo nagłówków o tej serii? Rzadko się zdarza, by produkcja telewizyjna miała premierę w Cannes. Co więcej, "Idol" miał na sobie metkę z nazwiskiem Levinsona, twórcy pięknej, przełomowej "Euphorii". Miał duże nazwiska: Lily-Rose Depp i Weeknda. W dodatku ten tytuł dało nam HBO, ta sama platforma, której zawdzięczamy "Sukcesję" i "The Last of Us". Temat niezwykle inspirujący, ważki, jeszcze nie dość zrewidowany: młoda kobieta, gwiazda pop w wielkiej maszynie przemysłu fonograficznego i show-biznesowego. Co poszło nie tak? Chyba wszystko.

To, co miało nareszcie być konfrontacją z seksualizacją gwiazd i kobiecych ciał w przestrzeni publicznej, było wręcz festiwalem niczym nieuzasadnionej nagości, nieraz żenujących scen zbliżeń, seksu na granicy z przemocą. Motyw mechanizmów rządzących show-biznesem, tak obiecująco zajawiony na początku, gdzieś się po prostu rozmył, by w finałowym odcinku powrócić w rozczarowującym sposób. Finałowy odcinek jest zresztą największym minusem tej słabej serii. Każdy odcinek "zbierał baty", ale teraz zamiast kulminacji dostaliśmy bubel.

Z zapowiedzianych sześciu odcinków zostało jedynie pięć. Nie wiadomo, w jaki sposób skrócono serial. Być może wycięto elementy szóstego i piątego odcinka, by je chaotycznie i na kolanie połączyć? Dać nam zakończenie, które w zamyśle miało być przełomowe i szokujące, w rzeczywistości było nieco na siłę i powodowało znudzone wywrócenie oczami? Półprzymknięte powieki, półotwarte usta i w pełni odsłonięte pośladki głównej bohaterki to jednak za mało, by utrzymać uwagę widza, który szybko się zorientował, że w tej opowieści nie ma głębszego sensu czy przekazu. Finał zawiera zaskakujący obrót spraw, a nawet przeskok w czasie, a i tak ciągnie się niemiłosiernie.

"The Telegraph" nazywa "Idola" najgorszą produkcją roku. "The Guardian" idzie dalej, bo pisze o "najgorszym serialu, jaki kiedykolwiek zrobiono", i że "gra aktorska Weeknda zasługuje na... proces w Hadze" (autentyczny cytat). Nikogo przed trybunałem stawiać nie chcę, ale muzyk rzeczywiście potwierdził "Idolem", że talentu aktorskiego nie ma za grosz. Producenckiego zresztą też. Mamy więc nieudaną główną rolę męską, żenującą ilość golizny, niedowiezione obietnice, dziwaczny poucinany tworek zamiast finału... Można wyliczać bez końca. Jakiś czas temu HBO Max oficjalnie dementowało doniesienia o skasowaniu "Idola" po pierwszym sezonie. Co jeszcze musi zostać o nim napisane, by jednak schować ten projekt na dno najgłębszej szuflady?

Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Teleshow
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)