Aleksiej Ananenko - inżynier z Czarnobyla, który uratował nas przed katastrofą: "Nie jestem żadnym bohaterem"
Jego historia poruszyła wszystkich widzów serialu "Czarnobyl" produkcji HBO. Aleksiej Ananenko to inżynier, który ryzykując własne życie po awarii czarnobylskiej elektrowni, zszedł pod reaktor, by odkręcić zawór i zapobiec kolejnej katastrofie. Przez lata uważany był za zmarłego. Tymczasem żyje i wraz z żoną odwiedził Warszawę: - Nie jestem żadnym bohaterem - powiedział Wirtualnej Polsce.
Karolina Stankiewicz, Wirtualna Polska: Jak to się stało, że zaczął pan pracować w elektrowni w Czarnobylu?
Aleksiej Ananenko: Atomowy przemysł był wówczas popularny, dlatego postanowiłem pójść na studia w tym kierunku. Mogłem wybrać, gdzie chcę studiować. W Tambowie albo w Moskwie. Wybrałem Moskwę. A że byliśmy bardzo biedni, bo mój ojciec zmarł, gdy miałem 14 lat, a matka była inwalidką i żyliśmy tylko z jej renty, to dojechałem do tej Moskwy najtańszym z możliwych pociągów. Wtedy w ZSRR po studiach nie wybierało się samemu miejsca pracy, tylko dostawało się przydział.
Ja ukończyłem studia z wyróżnieniem, więc dostałem wolną rękę i mogłem wybrać dowolną elektrownię. To nie było tak, że czarnobylska była dla mnie bardziej interesująca od innych, ale wybrałem ją, bo w Prypeci już po roku pracy w elektrowni można było liczyć na własne mieszkanie. I tak się właśnie stało. Tylko przez rok mieszkałem w hotelu pracowniczym.
Jak pan wspomina dzień awarii?
W mieszkaniu w Prypeci mieszkałem z matką, która wymagała mojej opieki. Ale w dniu awarii wysłałem ją do lekarza w Tambowie. W nocy z 25 na 26 byłem sam w domu i spałem. Samego wybuchu nie widziałem i nie słyszałem. Nic mnie nie obudziło. Gdy rano wstałem, by pójść do sklepu, zauważyłem, że po mieście jeżdżą ciężarówki i rozrzucają jakąś białą pianę. Wtedy zrozumiałem, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałem jeszcze co.
Zjadłem swoje śniadanie i wsiadłem do autokaru, który wiózł pracowników do elektrowni. Gdy już zbliżaliśmy się do niej, zobaczyłem rozwaloną konstrukcję i zrozumiałem, że właśnie dostajemy dość dużą dawkę promieniowania. Poszedłem na drugą stronę autobusu, by być jak najdalej od tego.
W serialu pokazano, że zgłosił się pan na ochotnika, by odkręcić zawór pod reaktorem. Zastanawiam się, ile jest w tym prawdy?
Nie, to nie było do końca tak. Zadzwonił do mnie kierownik z bloku nr 2, gdzie pracowałem jako starszy inżynier. Powiedział, że trzeba wejść i otworzyć te zawory, by spuścić wodę. To było po prostu zadanie do wykonania. Ale to nie było nic nadzwyczajnego, bo pracowałem przy tym reaktorze, byłem doświadczoną osobą, która wiedziała, co gdzie jest.
Zadzwoniłem wtedy do Walerego Bezpałowa, który też był inżynierem, i poprosiłem, by ze mną poszedł, by mieć kogoś do pomocy przy odkręcaniu zaworów. Drugi pomocnik – Borys Baranow – nigdy nie był pod reaktorem. Poszedł z nami na wszelki wypadek. Wzięliśmy ze sobą tylko latarkę i klucz francuski, bo nie wiedzieliśmy, w jakim stanie będą uchwyty zaworu.
PRZECZYTAJ TEŻ: "Czarnobyl" jest przerażająco prawdziwy. Zobaczcie porównanie
Czy bał się pan o swoje życie schodząc pod reaktor?
Nie. Wcześniejsza zmiana robiła dokładne pomiary promieniowania w pobliżu tego miejsca. Z danych wynikało, że nie jest ono bardzo wysokie. Gdyby było inaczej, nie poszedłbym tam. Ale czułem się w pewnym stopniu bezpiecznie. Nie jestem żadnym bohaterem, pomiary nie wskazywały na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie było tak jak w filmie, że zakładaliśmy strój nurków. Mieliśmy wodoszczelne gumowe kombinezony, zwykłe czapeczki bawełniane i zwykłe maski gazowe. Mieliśmy też dwa czujniki – przy sercu i przy nodze. Dzięki temu wiedzieliśmy, że zostaliśmy napromieniowani powyżej normy, ale nie była to jakaś strasznie duża dawka.
Czy miał pan problemy zdrowotne po tym wszystkim?
Gdy to się działo, miałem 26 lat. Trzy lata później zacząłem mieć problemy z sercem. Odkryto to podczas rutynowych badań, które jako pracownik elektrowni miałem robione regularnie. Nie tylko po wybuchu, lecz także przed nim. Ale problemy z sercem u 29-latka to był efekt promieniowania. Z tego powodu zwolniłem się z elektrowni.
Elektrownia działała jeszcze po wybuchu do 2000 r. Czy praca po awarii różniła się jakoś od pracy przed nią?
Nie. Robiliśmy dokładnie to samo. Drugi blok obsługiwał dwa reaktory. Po awarii jednego z nich pracowaliśmy przy tym drugim.
A gdzie pan wtedy mieszkał?
Po wysiedleniu Prypeci zaproponowałem ludziom, którzy ze mną pracowali, byśmy zamieszkali razem, bo przyjeżdżał po nas jeden samochód i chcieliśmy zminimalizować czas spędzany na zewnątrz, by uniknąć napromieniowania. I rzeczywiście zamieszkaliśmy w jednym budynku. Ale to trwało tylko kilka dni. Później przenieśliśmy się na skraj dzisiejszej strefy czarnobylskiej, jakieś 20 km od elektrowni. Tam mieszkaliśmy przez kilka miesięcy. Po awarii wprowadzono system dwutygodniowych zmian: przez dwa tygodnie mieszkaliśmy w Kijowie, w przydzielonych nam mieszkaniach, a przez dwa kolejne tygodnie na barkach w Czarnobylu.
Pamiętam, że pewnego razu do Czarnobyla przyjechała Ałła Pugaczowa, wówczas bardzo znana artystka, która miała dać koncert dla pracowników elektrowni. Do strefy zjechali się wszyscy, nawet ludzie, którzy już dawno w niej nie pracowali, bo darmowy koncert ich przyciągnął. Ja niestety wtedy przytrzasnąłem sobie palce drzwiami. Gdy udałem się do punktu medycznego, który był nieco oddalony, okazało się, że lekarze też poszli na koncert. A ja ani nie zdążyłem na koncert, ani nie opatrzyłem palców.
Czy został pan jakoś uhonorowany przez władze za swoje poświęcenie?
To było dość śmieszne. Dostałem premię w wysokości 80 rubli, co wtedy wynosiło mniej więcej tyle, co minimalna miesięczna pensja krajowa. W 1989 r. dostałem order za odwagę od Związku Radzieckiego. A później przez lata była cisza. Czarnobyl nie był w ogóle popularnym tematem.
Wielu uważało, że pan już od dawna nie żyje. Czy pana nazwisko jest dziś rozpoznawalne?
Wcześniej moje nazwisko było kojarzone głównie w środowisku atomowym. Wiele osób w ogóle nie wiedziało, że była taka akcja po awarii. Wszystko się zmieniło w 2016 r., kiedy pojechałem do Stanów Zjednoczonych, by wykładać na ten temat. BBC zrobiło wtedy o tym materiał. I wszyscy byli zdziwieni, że ja w ogóle żyję. Dopiero teraz, po serialu HBO, zaczęli się do mnie odzywać dziennikarze. I to tylu, że zacząłem tracić rachubę.
PRZECZYTAJ TEŻ: Wstyd i brak szacunku. To nie selfie z Czarnobyla są najgorsze
Jak się panu podobał serial?
Podobał mi się, ale myślę, że został on zrealizowany tak, jak Amerykanie chcieli to pokazać, a nie tak, jak było naprawdę. Do mojej roli wybrali aktora, który był grubszy ode mnie i miał wąsy. A ja po awarii od razu zgoliłem zarost, bo mógł się w nim zbierać skażony pył. Ale HBO nie konsultowało ze mną niczego przy pracy nad serialem.
Czy wracał pan do Prypeci po latach?
Pracowałem w komitecie do spraw bezpieczeństwa atomowego, dlatego z różnymi delegacjami jeździłem czasem do elektrowni. Samą Prypeć odwiedziłem dopiero trzy lata temu i w tym roku. Próbowałem odnaleźć moje dawne mieszkanie. Ale nie udało się, bo natura tak pozmieniała krajobraz miasta, że nie mogłem trafić do mojego bloku. Teraz to jest miasto-las. Nie ma śladu po dawnych przestrzeniach.
Małżeństwo Ananenko przyjechało do Polski na zaproszenie największego organizatora wycieczek do Czarnobyla – biura Aliena Tours.