Wyrzucono go z Trójki. "To i tak nie jest najgorsze, co widziałem w mediach publicznych"
Niekompetencja, naciski, mobbing to tylko kilka problemów, z którymi spotkał się podczas pracy w radiowej Trójce Rafał Tomański, dziennikarz wyrzucony stamtąd przed kilkoma dniami. Jego zdaniem jeszcze gorzej jest w TVP World.
07.11.2023 | aktual.: 16.11.2023 14:15
W mediach publicznych się gotuje. Wszyscy przygotowują się na nadchodzące zmiany. Nie wiadomo jeszcze, kto "wyleci", kto zostanie, kto kogo zastąpi. Ale atmosfera jest gorąca. Jedni sami się zwalniają, inni przygotowują sobie poduszki do miękkiego lądowania. Jeszcze inni tracą posady.
Tak było w przypadku Rafała Tomańskiego, dziennikarza radiowego, który od lat specjalizuje się w tematyce azjatyckiej. W ostatnim czasie pracował w radiowej Trójce, prowadził własny program, pojawiał się też w najważniejszych formatach tej rozgłośni, m.in. programach na żywo z udziałem gości oraz z telefonami od słuchaczy. To nie była miła praca - dziennikarz nieustannie potykał się o przeszkody rzucane przez kierownictwo. Dziś zdecydował się opowiedzieć o niektórych z nich Wirtualnej Polsce.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski: Zostałeś wyrzucony z radiowej Trójki. Jak to się stało?
Rafał Tomański, dziennikarz, specjalista od tematyki azjatyckiej: To była krótka rozmowa telefoniczna z szefem stacji Marcinem Wąsiewiczem. W sobotę [28 października - przyp.red] prowadziłem audycję na temat korupcji w Ukrainie. Wydawcą był Jacek Pietrasik, osoba, którą uważam za bardzo mało kompetentną i źle wykonującą swoje obowiązki. Podczas tej audycji bardzo mi przeszkadzał, kilkakrotnie upominał mnie poza anteną - prowadziłem program na żywo, a w słuchawce słyszałem słowa w stylu: "kończ już, to niewygodny temat" czy "do brzegu". Kiedy pojawił się drugi gość i nadal trafiały do mnie takie uwagi, powiedziałem - też poza anteną - że sobie ich nie życzę. Ostrzegłem, że jeśli to się powtórzy, zwrócę na to uwagę na antenie.
Powtórzyło się?
Tak, więc skomentowałem to głośno. Następnego dnia rano dostałem telefon z sekretariatu dyrektora. Zostałem z nim połączony i usłyszałem, że formuła naszej współpracy się wyczerpała. Wąsiewicz powtórzył to trzy razy, ale zignorował moje pytania o szczegóły i przyczyny takiej decyzji. Nie wspomnę już o tym, że zerwali ze mną współpracę, ale nie zapłacili mi za kilka dyżurów i poprowadzonych programów. Owszem, tam pojawiły się specyficzne okoliczności: osoba, która była ich wydawcą i powinna zatwierdzić w systemie, że je poprowadziłem, zmarła. Oczywiście w tej wyjątkowej sytuacji mógł to zrobić ktoś inny, ale widać kierownictwu na tym nie zależało.
Zobacz także
Co dalej z twoim programem?
Ostatnie wydanie prowadziłem w sobotę, 28 października. W poniedziałek, 30 października, Wąsiewicz zakończył ze mną współpracę. Zastanawiałem się, co się wydarzy w kolejną sobotę. Okazało się, że mój program poprowadził Piotr Łodej. Wcześniej mieliśmy bardzo poprawne relacje, chyba nawet się lubiliśmy. Po tym, jak usłyszałem go prowadzącego audycję po mnie, zapytałem, czemu to zrobił. Odpowiedział, że "kierownictwo go poprosiło". Ręce mi opadły. Ciekawe, czy gdyby kierownictwo poprosiło go, żeby wyskoczył z okna, zrobiłby to tak samo chętnie. Zachowując wszelkie proporcje: nikt nie odważył się poprowadzić listy przebojów po Marku Niedźwieckim.
Czy to był twój pierwszy problem z Trójką?
Nie, kilka miesięcy wcześniej wydarzyła się inna nieprzyjemna sytuacja. Była związana z prowadzeniem "Śniadania w Trójce". Kiedy dostałem tę propozycję, byłem - nie ukrywam - bardzo szczęśliwy. Zawsze słuchałem tej audycji i marzyłem, żeby ją kiedyś poprowadzić. Wiedziałem też, że chcę to zrobić w innym stylu niż ten lansowany ostatnio w Trójce. Nie chciałem krzyczeć na gości, przerywać im, chciałem spokojnie rozmawiać o ważnych sprawach. Tematami dnia - to była sobota, 12 sierpnia - były wówczas pytania referendalne i zakupy uzbrojenia w Korei. Niestety sposób, w jaki prowadziłem rozmowę, nie spodobał się u góry. Kilka dni później dostałem maila od samej prezes Polskiego Radia Agnieszki Kamińskiej, w którym wyrażała swoje niezadowolenie z mojego sposobu prowadzenia "Śniadania" i instruowała, jak prowadzić audycje polityczne.
Czy to były jedyne nieprzyjemności, które cię spotkały w Trójce?
Nie. Tam działo się dużo rzeczy, które odbierałem jako tworzenie złej atmosfery, a czasem po prostu mobbing. Ważnym narzędziem do tego celu jest np. grafik prowadzenia audycji. Problem polega na tym, że jest ogłaszany bardzo późno, co trzyma wszystkich w szachu, bo do ostatniej chwili nie wiedzą, co i kiedy będą prowadzić. Inne napięcia rodziły się nieustannie przy okazji przygotowań do audycji "Zapraszamy do Trójki". Moje propozycje tematów były konsekwentnie odrzucane na kolegiach - jak mantrę słyszałem "nie", choć wiem, że to były ciekawe pomysły. Do tego bardzo często powtarzano, że mam tak prowadzić audycję, żeby prowokować słuchaczy do dzwonienia do studia. Wszystkimi możliwymi metodami. Mówiąc wprost: słyszałem sugestie, żeby ich "wkurwiać", wtedy będą dzwonić.
Dzwonili?
Marnie to wyglądało. Z reguły tych telefonów było kilka, dzwoniły te same osoby, mówiły te same rzeczy, na antenie pojawiały się te same głosy. Kiedyś prowadziłem audycję, w której mogłem nawiązać do Korei, kraju, który dobrze znam. Okazja była dość znacząca - Polska podpisywała kontrakty na zakup uzbrojenia. Zapytałem więc słuchaczy, co im się kojarzy z Koreą. Odzew był ogromny, zadzwoniło około 50 osób, opowiadały ciekawe historie.
Dostałeś pochwałę?
A gdzie tam. Dostałem SMS-a, Wąsiewicz wezwał mnie na dywanik i mówi: "A czemu pan tyle opowiadał o tej Korei? Proszę tak więcej nie robić". Odebrał mi program, nawet mnie o tym nie informując. Dowiedziałem się z grafiku. Tak się tam załatwiało sprawy. Dziś mogę to już powiedzieć: Trójka to toksyczne środowisko pracy. A to i tak nie jest najgorsze, co widziałem w mediach publicznych.
Co było gorsze?
TVP World. Co tam się dzieje, jest nie do wiary. Z jednej strony to jest świetny projekt, bardzo perspektywiczne przedsięwzięcie z ogromnym potencjałem. Ale sposób zarządzania nim i dobór ludzi, którzy tam pracują, wołają o pomstę do nieba. Cały zespół to bardzo młodzi ludzie, którzy znakomicie znają angielski, ale nie mają zielonego pojęcia o świecie, o wydarzeniach na arenie międzynarodowej. Lekką ręką wydaje się grube pieniądze na to, żeby wysyłać ich choćby na koniec świata: stają przed kamerą na tle jakiegoś ważnego budynku i... mówią rzeczy, które każdy może znaleźć w depeszach agencyjnych. Nie robią tam niczego, co powinien zrobić rzetelny dziennikarz, jadąc w takie miejsce: dotrzeć do jakichś nowych informacji, porozmawiać z kimś, szukać nieznanych podtekstów. Za ogromne pieniądze robią coś, co bez żadnego problemu można zrobić zza biurka w Warszawie.
Co to są za ludzie?
Otóż okazuje się, że są to... dzieci polskich dyplomatów. Stąd ich świetna znajomość języka - często wychowywali się za granicą w międzynarodowym otoczeniu. Ale rzadko nauczyli się tam czegokolwiek więcej. Tym samym stacja staje się miejscem, za pomocą którego można się odwdzięczyć posłusznym dyplomatom za wierną służbę, oferując synekury ich dzieciom. Na czele tej stacji stoi Filip Styczyński, człowiek, którego kompetencje oceniam bardzo nisko. Pozycję zbudował sobie przede wszystkim za sprawą pokazywaniem środkowego palca do zdjęć pod Sejmem podczas trwającego tam "puczu" zimą 2016 roku. To jest niepoważne. To jest przepalanie publicznych pieniędzy. Nie mogę na to patrzeć.
Będziesz szukał innej pracy w mediach publicznych?
Szukam też i tam, szukam wszędzie, zawsze tak robię. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakieś miejsce na pogłębione pokazywanie wiadomości z Azji, regionu, który mnie najbardziej interesuje i na którym się znam. Liczę na to, że takie dziennikarstwo wciąż jest potrzebne. Zawsze staram się pracować kompetentnie i na najwyższych obrotach. Mam jedną twarz i nie odpowiadam za nią przed kierownictwem, ale przed lustrem. Chcę robić, a nie kraść czy żerować na czyimś.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski
O komentarz do tez zawartych w wywiadzie poprosiliśmy Polskie Radio i TVP, wysyłając redakcjom następujące pytania:
- W jaki sposób zatrudniani są dziennikarze i dziennikarki TVP World? Jakie kryteria muszą spełnić?
- Jakie kompetencje do prowadzenia tego projektu ma Filip Styczyński?
- Dlaczego dziennikarze i dziennikarki stacji, wyjeżdżając za granicę, nie przygotowują własnych korespondencji, a bazują wyłącznie na depeszach agencyjnych? Jaki jest sens wysyłania ich w takim razie za granicę?
- Jaki jest roczny budżet tej stacji?
Po 24 godzinach od wysłania pytań otrzymaliśmy wiadomość, w której nie było odpowiedzi na żadne z nich.
Już po opublikowaniu rozmowy Rafałem Tomańskim do redakcji wpłynęło pismo od Polskiego Radia S.A., w którym rozgłośnia zaprzecza, jakoby pan Jacek Pietrasik miał wypowiedzieć w kierunku redaktora Tomańskiego słowa: "kończ już, to niewygodny temat" czy "do brzegu".