"Wataha 3". "W Bieszczadach albo stróżujesz, albo przemycasz"
Szlaki przerzutowe handlarzy ludźmi istnieją w Polsce. Rozmawiamy ze scenarzystą najnowszego sezonu serialu HBO "Wataha", który mówi:, że przemytnicy zorientowali się, że jesteśmy w stanie rozpoznać ludzi tylko z tego samego kręgu kulturowego. Wietnamczycy wyglądają dla nas, ludzi na Zachodzie, podobnie do siebie. Dlatego właśnie Wietnamczycy w Polsce "nie umierają”.
08.12.2019 | aktual.: 08.12.2019 12:10
Artur Zaborski: Traktujesz "Watahę” jako komentarz do tego, co dzieje się aktualnie w Polsce?
Piotr Szymanek: Kiedy przystępuje się do pracy nad projektem, który zajmie rok albo dwa, trzeba wiedzieć, po co się to robi i co chce się powiedzieć. Mnie i moim współscenarzystom mocno zależało, żeby nasz serial komentował nadwiślańską rzeczywistość i toczące ją problemy. Zastanawialiśmy się, co możemy w ten sposób powiedzieć o Polakach.
Które problemy chciałeś naświetlić?
Przede wszystkim problem nielegalnego rynku pracy, tego, jak imigranci są wikłani w strukturę długu. Do niedawna pracodawca z Polski musiał wystawić chętnemu na przyjazd obcokrajowcowi dokument o zamiarze powierzenia pracy. Zdarzało się, że takie zaświadczenia wystawiała np. firma X, która świadczyła usługi dostarczania Ukraińców w ramach tzw. leasingu pracowniczego do legalnych przedsiębiorstw, potrzebujących taniej siły roboczej. Kiedy straż graniczna wchodziła do budynku takiej firmy okazywało się, że to żaden pośrednik pracy, a kawalerka na Bemowie, w której zarejestrowanych jest 50 podobnych firm "krzaków”. Takie procedery były częste. Sytuacja zmieniła się, dopiero odkąd Ukraińcy nie mają problemu z legalnym wjazdem do Polski.
Jak taki leasing pracowniczy wygląda?
Ludzie, którzy chcą przyjechać do naszego kraju pracować, podpisują umowę z osobą, która ma im to umożliwić. W umowie widnieje stawka - np. 10 euro na godzinę. Ale od niej odejmuje się koszty przemytu, a także kary umowne - nie tylko za słabe wyniki w pracy, ale też za krzywe spojrzenie albo burdel na łóżku. I wtedy okazuje się, że pracownik nie zarabia, tylko ma wobec swojego pracodawcy gigantyczny dług. Robi się problem.
Dla straży granicznej też?
Jeśli jest podpis pracownika, to ciężko coś z tym zrobić. Nawet jeśli wiadomo, że był złożony pod przymusem. Strażnicy mówili nam, że pod Łodzią weszli do szwalni, gdzie pracownicy podpisali umowę in blanco, w której oświadczają, że są dłużni pracodawcy 10 tys. zł. Mieli dług na dzień dobry.
Skąd teraz przemyca się ludzi?
Nielegalnie dostają się tutaj Kazachowie, Czeczeni czy Wietnamczycy. Często robi się to na te same papiery. Takie działanie doczekało się nawet swojej nazwy: multipersons. Przemytnicy zorientowali się, że jesteśmy w stanie rozpoznać ludzi tylko z tego samego kręgu kulturowego. Wietnamczycy wyglądają dla nas, ludzi na Zachodzie, podobnie do siebie. Dlatego właśnie Wietnamczycy w Polsce "nie umierają”, bo jak ktoś umrze, to ściąga się innego na te same dokumenty. Ich sprowadza się głównie na budowy. Żałuję, że kilku scen nie udało się nam się w serialu zmieścić, bo "Wataha” z założenia ma sześć odcinków.
Czego nie udało się pokazać?
Choćby tego, jak straż graniczna wchodzi na budowę jakiejś autostrady, gdzie jest setka pracowników, a następnego dnia nie ma nikogo i nikt, nawet nadzorca budowy, nie potrafi powiedzieć, co się z nimi stało. Ich się po prostu tak nagle przenosi z jednego miejsca pracy na drugie.
Szlaki przerzutowe prowadzą do Polski przez Bieszczady?
Kanał przez Bieszczady nadal istnieje. Ta granica jest dzika, długa i trudna do upilnowania. Są więc sprzyjające przemytnikom warunki. Ale sam przemyt zaczyna się gdzieś daleko - w Wietnamie, Singapurze, Afryce. Duża część ze Wschodu prowadzi przez Rosję. W Moskwie jest tak zwana rozdzielnia. Tam się decyduje, gdzie jaki kanał pójdzie. Później ci ludzie są transportowani zazwyczaj przez kraje bałtyckie i Polskę. Bieszczady są w miarę spokojne. Niespokojna jest granica z Białorusią i krajami nadbałtyckimi.
Polska jest tranzytem czy miejscem docelowym?
W ostatnich latach to się zmieniło i Polska z państwa tranzytowego stała się miejscem, do którego zmierzają imigranci. Powód jest oczywisty: mamy zapotrzebowanie na tanią siłą roboczą. Stajemy się krajem, gdzie ludzie zostają i robią się obozy pracy. Parę z nich udało się rozbić. Głośna była zwłaszcza sprawa Wólki Kosowskiej. Przemyt ludzi staje się biznesem. A jak biznes, to duże pieniądze. A jak duże pieniądze, to sprawa musi mieć związek z polityką.
Czy to wpływa na zaangażowanie prokuratury w takie sprawy?
Prokuratura niechętnie się zajmuje handlem ludźmi, bo to jest niebezpieczne dla przemycanych. Znamy historię, jak tiry zostały porzucone w Austrii na autostradzie, co doprowadziło do śmierci 30 osób. Odpowiedzialność za źle przeprowadzoną akcję ponosi prokurator, dlatego nie ma chętnych, żeby ryzykować. Prężnie działają za to organizacje typu La Strada, które pomagają ofiarom przemytu. Zeznania ofiar handlu ludźmi są bardzo poruszające. Rozmawiałem z nimi na potrzeby scenariusza "Watahy”.
Jaka jest skala zjawiska?
W Polsce według ONZ indeks liczby osób, które są ofiarami handlu ludźmi, wynosił 130-180 tys. rocznie.
Na samej górze są politycy, a na samym dole?
Kurierzy tacy jak nasi serialowi Wiśniak i Smoliński. To płotki, których w ogóle nie opłaca się zatrzymywać, bo to żadna sztuka. Ważne jest, żeby wyśledzić miejsca, gdzie oni zostawiają przemycanych ludzi i kto ich odbiera, żeby w ten sposób w końcu dotrzeć do szefów. Opowiedział nam jeden strażnik graniczny o akcji, gdy weszli do mieszkania wozaka, który odbierał w Polsce ludzi i miał przewieźć ich dalej - do Niemiec albo Francji. Było wiadomo, że ma w domu paszporty. Strażnicy wchodzą do środka, a tam żona i niemowlę. Jeden ze strażników zorientował się, że rodzice jakoś za często patrzą na to dziecko. Kazali matce je oddać. Zajrzeli pod materacyk, a tam paszporty i kasa zabrana ludziom. Jednak najśmieszniejszą anegdotą, jaką usłyszałem w Bieszczadach, była ta o księdzu, który przyjmował pielgrzymki u siebie. Nie wiedział, że to przemytnik dostarczał do niego nowe osoby, które potem odbierał kierowca. Ksiądz myślał, że dostaje datki, a nie pieniądze za udział w przestępczym procederze.
Przemyt ludzi to zajęcia tylko dla facetów?
Kobiety też są używane jako rodzaj przykrywki do przewożenia papierów. W serialu to pokazaliśmy - jedną z przemytniczek jest kobieta w ciąży. Ciekawe jest też to, że straż graniczna jest najbardziej sfeminizowaną jednostką służb mundurowych w Polsce. W dużej mierze te kobiety pracują na lotniskach, a nie w operacji, ale jest ich zdecydowanie więcej niż w innych służbach mundurowych.
Nowy wątek w trzecim sezonie poświęcony jest agentowi, który pod przykrywką penetruje rosyjską mafię przemytniczą. Dotarłeś do ludzi, którzy tak pracowali?
Udało mi się skontaktować z osobami, które prowadzą przykrywkowców, ale do nich samych nie. To jest super trudna praca, bo skupiona jest przede wszystkim na obserwacji, biernym czekaniu na ruch. Agenci pod przykrywką nie mogą popełnić przestępstwa. Muszą raportować wszystko, zgłosić broń, którą dostaną do ręki, muszą podać jej numery. Cały czas są narażeni na niebezpieczeństwo. Mają absolutny zakaz inicjowania przestępstw. Jeśli takowe popełniają, akcja zostaje spalona, a uzyskane ciężką pracą dowody będą bezużyteczne dla sądu.
W serialu strażnicy nie pałają zbytnią sympatią do przykrywkowców.
W prawdziwym życiu też nie. Uważają, że przykrywkowcy to wariaci. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś, kto wykonuje taką pracę, jest jeszcze po naszej stronie, czy już po tej drugiej. To taka zabawa w Boga - czy dam radę wejść w czyjąś skórę? To są bardzo narcystyczne jednostki, wzbudzające niepokój w innych policjantach, którzy są zawsze po jednej stronie. Jeden strażnik mówił nawet, że bandyta ma tylko jedno imię. Jak się jest po stronie tych drugich, nawet pod przykrywką, to się już jest bandytą.
Kodeks ma dla tych ludzi tak ważne znaczenie?
Czuć w rozmowach z nimi, że jednym z głównych motywatorów są dla nich zasady, z którym żyją w zgodzie. Na pewno nie jest to pensja.
Ile się zarabia w straży?
Miesięcznie podstawa wynosi około 3 tys. zł. Tyle ma się na najniższym szczeblu. Kiedy jest się młodym chłopakiem, ma się rodzinę, trudno związać koniec z końcem.
Ludzie chcą narażać życie dla takich pieniędzy?
Tak, bo mają poczucie misji, służby. Nie rozumiałem tego, dopóki ich nie poznałem.
"Wataha” zmieniła twoje zdanie o straży?
Tak i pogłębiła jej obraz. Przekonałem się, jak bardzo trudna i wymagająca jest ta praca. Jak długo trwa dorwanie kogoś - to są miesiące, a czasami nawet lata. Zobaczyłem, jak wyglądają walki z przełożonymi, kiedy biznes i przemyt się łączą. Wykształcił się nowy typ przestępców - białe kołnierzyki. No i sama straż się zmienia - dawną ścieżkę zdrowia zastąpił ogrom biurokracji.
Ścieżka zdrowia?
Chodzi o to, że kiedyś nieoficjalnie można było więcej. Na przykład przycisnąć przesłuchiwanego siłą, o czym dziś nie ma mowy. Jeden ze strażników opowiadał mi, jak na przesłuchaniu siedział z przemytnikiem, który powiedział mu, że zaraz weźmie cegłę, rozwali nią sobie łeb i wszystko zwali na strażnika, za co ten wyleci z roboty. Trafił jednak na strażnika starej daty, który wziął tę cegłę i sam mu nią ten łeb rozwalił.
Co jeszcze się zmieniło w tej pracy?
Jest więcej formalności i biurokracji. Trudno znaleźć też ludzi dziś, którzy poświęciliby swój wolny czas i życie rodzinne, żeby trzy dni śledzić przemytników w krzakach i w śniegu. Zdarza się często, że strażnicy z dziada pradziada pracują. A jak nie dziedziczą zawodu, to i tak w Bieszczadach bycie strażnikiem to jedna z najlepszych opcji pracy. Usłyszałem od jednego z mieszkańców, że u nich można albo stróżować, albo przemycać.
Rzeczywiście w rejonie szanuje się strażników?
Ten zawód tam cieszy się niesamowitą estymą. Być strażnikiem to jest coś.
Przemytników się potępia?
Nie wiem, czy osąd przemytników jest wyjątkowo duży. Inaczej się na takie kwestie patrzy, kiedy wiesz, że kumpel twojego sąsiada potrzebował kasy, więc coś przemycił. Jak znasz powody, dlaczego ludzie robią to, co robią, trudniej jest przyjąć rolę sędziego, który gardzi takimi procederami. W Bieszczadach ludzie się znają. To nie jest Warszawa, gdzie jesteś zupełnie anonimowy. Jak jechaliśmy na research, zabłądziliśmy. Kiedy w końcu dotarliśmy do umówionego strażnika, powiedzieliśmy mu, że błądziliśmy. A on mówi nam: "Wiem, przejeżdżaliście koło kościoła o 13”. Wiedział, jakie auto, jakie blachy, choć samochód nie był warszawski, tylko wynajęty na lotnisku w Rzeszowie. Każda nowość zostaje wyrejestrowane przez takiego strażnika. Kamień spadł mu z serca, jak się okazało się, że to tylko my!