Telekamery: wstyd i zażenowanie. "Polskie Oscary" upadły na dno
Telekamery - kiedyś symbol prestiżu i klasy. Dziś gala kojarzy się głównie z wpadkami i głosami niezadowolenia widzów. Ostatnia edycja nie odczarowała tego odczucia. Było gorzej niż kiedykolwiek.
Telekamery nazywane były polskimi Oscarami. To najdłużej przyznawane statuetki za osiągnięcia telewizyjne. Każdy, kto występuje w mediach, liczy, że to właśnie w jego ręce powędruje nagroda. Jednak o tym, kto ją dostanie, nie decyduje sztab ekspertów, ale widzowie. To właśnie oni typują zwycięzców w kilkunastu kategoriach. I tak od 1998 r.
Gala przez kilkanaście lat odbywała się w najbardziej luksusowych warszawskich hotelach i teatrach. Ciężar przybyłych gości wprasowywał czerwony dywan w ziemię z taką siłą, że trzeba było go później odrywać szpachlami. Gwiazdy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem ustawiały sobie grafiki tak, aby choć na chwilę pojawić się na Telekamerach.
Wiele z nich już kilka tygodni przed bankietem przymierzało kreacje i zastanawiało się, jaka sukienka wyróżni je na tle innych koleżanek. Panie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że zdjęcia wykonane przez tłum fotoreporterów przez kilka następnych dni będą pojawiały się na wszystkich plotkarskich portalach. Wiedziały, że ich stylizacje znajdą się pod lupą modowych ekspertów. I albo trafią do pierwszej ligi gwiazd, albo będą się palić ze wstydu przez kolejny rok.
PRZECZYTAJ TEŻ: Wpadki na Telekamerach. O tych momentach długo było głośno
Warto dodać, że od 1999 r. do 2009 r. organizatorzy zapraszali na galę gwiazdy światowej sławy. Telekamery swoją obecnością zaszczycili m.in. Andie McDowell, Sophia Loren, Melanie Griffith oraz Gérard Depardieu. To oczywiście podnosiło rangę całego wydarzenia.
Od początku gala transmitowana była przez największe stacje telewizyjne w Polsce. Przez pierwsze dwa lata imprezę mogliśmy obejrzeć w Polsacie. Później, aż do 2009 r., wydarzenie trafiło na antenę TVP2. I na tym skończyła się bajka.
W ostatnich latach wiele się zmieniło. Nie ma co się oszukiwać - na gorsze. Zmianie uległo przede wszystkim podejście do widza, który przecież w tym przypadku powinien być najważniejszy. To on decyduje o tym, kto tę prestiżową statuetkę otrzyma. Gala od 2017 r. relacjonowana jest w internecie, a widzów omija to, co w pamięci często zostaje najdłużej: wyjątkowe momenty, wypowiedzi nagrodzonych i wpadki.
Od kilku edycji na próżno doszukiwać się również udziału wyjątkowych gości z zagranicy. Nie ma też występów, które uświetniłyby przerwy między kolejnymi nominacjami. Cóż, świat i technologia idzie do przodu. Może rzeczywiście w XXI w. lepszym rozwiązaniem jest krótka i treściwa gala, bez zbędnych ozdobników. Może zamiast wielogodzinnej relacji w telewizji, lepszą opcją jest stream w internecie.
Założenie? Genialne. Wykonanie? Cóż, szkoda gadać. Już rok temu widzowie narzekali na jakość wideo, jaką zafundowali organizatorzy, pokazując imprezę za pośrednictwem Facebooka. Wierzyli jednak, że twórcy wyciągną wnioski i w kolejnym roku nie popełnią tych samych błędów. Jakież było ich zdziwienie, gdy poziom gali spadł jeszcze niżej. A naprawdę trudno było to przebić.
Widzowie mogli poznać zwycięzców przez oficjalną stronę internetową i śledząc galę na oficjalnym profilu tygodnika na Facebooku. Dla fanów była też dostępna transmisja na YouTube. To tyle z teorii. W praktyce w mediach społecznościowych na próżno szukać było bieżących informacji na temat zwycięzców, a wideo...
Poważne problemy z dźwiękiem, pogłos i echo - to dopiero początek "atrakcji", jakie organizatorzy gali zafundowali internautom. Jakby tego było mało, wideo co kilka minut się zawieszało, aż wreszcie w połowie imprezy pojawiła się informacja... o definitywnym zakończeniu transmisji.
Ostatecznie informacje o tym, kto zdobył kolejne wyróżnienia, poznali tylko goście oraz dziennikarze zgromadzeni na gali w Arkadach Kubickiego w Warszawie. Szkoda, bo zwycięzców w poszczególnych kategoriach wybierają przecież widzowie.
Jak to możliwe, że gala, która niegdyś kojarzyła się z prestiżem, dziś jest powodem do wstydu? Na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Niebezpodstawne obawy mają jednak ci, którzy galą mimo wszystko wciąż się interesują. A wynika z nich, że organizatorzy znowu niczego się nie nauczą. I za rok czeka wszystkich powtórka z tej, mało śmiesznej już, rozrywki.