Oksana Baulina zginęła w Kijowie. Trwa walka o sprowadzenia ciała do Polski

- To się nie mieści w głowie: Rosjanka, rosyjska patriotka, która tyle lat oddała pracy dla nowej Rosji, ginie od rosyjskich pocisków na ukraińskiej ziemi. Nie uchroniły jej kamizelka kuloodporna i napis "Press" na plecach – opowiada WP o Oksanie Baulinie jej przyjaciółka, Agnieszka Lubomira Piotrowska.

Oksana Baulina, korespondentka portalu Insider, zginęła 23 marca w rosyjskim ostrzale w Kijowie
Oksana Baulina, korespondentka portalu Insider, zginęła 23 marca w rosyjskim ostrzale w Kijowie
Źródło zdjęć: © Facebook
Przemek Gulda

25.03.2022 | aktual.: 25.03.2022 15:07

Oksana Baulina to kolejna dziennikarka, która została ofiarą bestialskiej agresji rosyjskiej w Ukrainie. Rosjanka była w Kijowie korespondentką amerykańskiego serwisu "Insider". W Polsce była dobrze znana: pracowała tu przez wiele miesięcy, bywała na ważnych wydarzeniach, można ją było spotkać w popularnych kawiarniach. Dziś bliscy próbują sprowadzić jej ciało z Ukrainy. O Baulinie opowiada WP jej przyjaciółka, Agnieszka Lubomira Piotrowska.

Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Kim była Oksana Baulina, która w środę zginęła w Kijowie? 

Agnieszka Lubomira Piotrowska, tłumaczka literatury rosyjskiej: Wciąż trudno mi o tym mówić. To była moja dobra znajoma, młoda kobieta, pełna entuzjazmu, fascynacji światem. Mocno zaangażowana politycznie. Dwa lata temu przeniosła się do Warszawy. Umawiałyśmy się na placu Zbawiciela na prosecco, rozmawiałyśmy o wszystkim. I nagle dowiaduję się, że została zabita na brutalnej wojnie, zaledwie kilkaset kilometrów od Warszawy. To jest niewiarygodne. Nie mogę się z tym pogodzić i mówić o tym spokojnie. 

Co robiła w Warszawie? 

Zacznijmy od początku. Była Rosjanką, dziennikarką, która w swojej ojczyźnie odnosiła spore sukcesy. Mieszkała w Moskwie od czasu studiów. Nie udało jej się ich skończyć, bo władze uczelni nie uznały jej stażu w zachodniej, liberalnej gazecie. Może to był pierwszy sygnał, że w Rosji źle się dzieje, ale wtedy nie zwracano na to uwagi. Tamtejszy rynek medialny w tamtym czasie – mówię o pierwszych latach nowego wieku - kwitł. Do Rosji weszły wielkie tytuły lifestyle’owe z "Vogue", "Tatlerem" i "GQ" na czele. Za nimi stały duże pieniądze, to był, jak mówią w Rosji, świat glamour. Oksana załapała się na tę koniunkturę. Dobrze zarabiała, jeździła na pokazy mody w różnych częściach świata, bywała na prestiżowych festiwalach, np. w Cannes. To było wygodne i bogate życie. 

Nie była wtedy aktywna politycznie? 

Zawsze była bardzo świadoma tego, co się działo w Rosji, obserwowała z niepokojem autorytarne, imperialne tendencje. Pierwszy duży zgrzyt w jej życiu zawodowym wydarzył się w 2014 roku. Pracowała wówczas w nowo powstałym piśmie podróżniczym. Wbrew jej głośnym protestom opublikowało ono duży materiał o "rosyjskim Krymie". Rzuciła tę pracę i zaangażowała się w działalność o znacznie bardziej społeczno-politycznym charakterze. 

Co to było? 

Najpierw pracowała w fundacji Michaiła Chodorkowskiego Otwarta Rosja, która zajmowała się promowaniem proeuropejskich tendencji i jednoczeniem opozycji. Potem przeszła do sztabu Aleksieja Nawalnego. Pracowała przy projekcie "Nawalny Live". Fundacja Nawalnego tropiła korupcję w kręgach rosyjskiej władzy, pokazywała prawdę o tym, w jakim luksusie żyją kremlowscy urzędnicy, jak są powiązani z biznesem i cerkwią. Z czasem ta praca była coraz trudniejsza i niebezpieczna. Kiedy doszło do próby otrucia Nawalnego, jego fundację uznano za organizację ekstremistyczną, Oksana musiała uciekać z Rosji.

Uciekać?

Tak, FSB, rosyjska służba bezpieczeństwa, zaczęła dobierać się do współpracowników Nawalnego, Oksana wiedziała, że jest na czarnej liście, wyjechała więc z Moskwy w nocy, z dwiema walizkami. Chciała trafić do Polski, czuła, że tu będzie jej dobrze. Dotarła okrężną drogą i zaczęła sobie tu budować nowe życie. Dostała propozycję pracy w Biełsacie, ale dość szybko z niej zrezygnowała. 

Jak to?

Nie chciała o tym oficjalnie mówić, czekała na kartę stałego pobytu, bała się, że zbyt ostra i otwarta krytyka tej stacji może jej to bardzo utrudnić. Wspominała, że odeszła, bo często materiały miały być naginane do tezy, realizowane zgodnie z "linią partii". Ona stawiała zawsze na obiektywne dziennikarstwo, gdy była kneblowana - odchodziła. I angażowała się społecznie. Jeździła np. na granicę białoruską, pomagając uchodźcom, jako wolontariuszka. 

Co się z nią dalej działo? 

Bardzo ciężko przeżywała sytuację w Rosji i swoją przymusową emigrację. Pamiętam, nasze pierwsze spotkanie w Warszawie po długiej przerwie, prawie jej nie poznałam. Ta piękna, radosna, pełna życia i energii dziewczyna, po tym, co przeżyła w Rosji, włącznie z aresztem, a potem jako imigrantka w Polsce, sprawiała wrażenie o wiele starszej, niż była w rzeczywistości, mocno posiwiała, trzęsły jej się ręce, paliła papierosa za papierosem, przyjmowała silne leki antydepresyjne. Czuła się bardzo samotna. To był smutny widok. Bała się wtedy o swoją rodzinę w Rosji – chciała sprowadzić do Warszawy matkę i siostrę z dzieckiem, żeby uchronić je przed służbami, które zaczęły nachodzić je w mieszkaniu. 

Co wtedy robiła zawodowo? 

Nie mogła znaleźć pracy w Polsce, dorabiała w rosyjskich wydawnictwach, redagując książki. Jeszcze przed wojną chciała jechać na Ukrainę, miała wyczucie – przewidywała, co się tam zaraz wydarzy, ale ciężko jej było wjechać tam z rosyjskim paszportem. Była bardzo uparta, zawsze parła do celu. Wyjechała w końcu jako korespondentka wojenna amerykańskiego serwisu "Insider". Najpierw trafiła do Lwowa, pisała stamtąd na Facebooku: "Mamo zjadłam ciepły obiad i włożyłam czapkę" i ruszyła do Kijowa. Wszyscy bliscy namawiali ją, żeby zrezygnowała z tej misji. Miałam wrażenie, jakby jechała tam na zatracenie. Niestety, nie pomyliłam się – następnego dnia trafiła pod ostrzał rosyjskiego wojska. To się nie mieści w głowie: Rosjanka, rosyjska patriotka, która tyle lat oddała pracy dla nowej Rosji, ginie od rosyjskich pocisków na ukraińskiej ziemi. Nie uchroniły jej kamizelka kuloodporna i napis "Press" na plecach.

Czy media w Rosji odnotowały jej śmierć? 

Te oficjalne nawet się o tym nie zająknęły, jedynie media niezależne. Jest prawdziwa lawina prywatnych, osobistych wpisów, które umieszczają rosyjscy dziennikarze i dziennikarki, jej dawni znajomi. Wszyscy wspominają ją bardzo ciepło. To poruszające wpisy. A co bardzo znamienne: są głównie autorstwa osób, które dziś mieszkają w Lizbonie, Rydze, Tel Avivie, tych którzy wyjechali i dlatego mogą publikować w mediach społecznościowych to, co chcą.

Jak wyglądają dziś nastroje w Rosji? Czy po miesiącu wojny ludzie zaczynają ją dostrzegać i protestować przeciwko niej? 

Niestety, nie wygląda na to. Sporo osób wyemigrowało i próbuje obudzić tych, którzy zostali w Rosji. Ale władza blokuje im możliwość docierania do obywateli. Ci, którzy zostali, wydają się być bardzo zastraszeni. Myślę, że mało kto już wierzy w oficjalną propagandę: ludzie wiedzą, co się tam tak naprawdę dzieje. Jedni mają krewnych w Ukrainie, inni dowiadują się, że ich mężowie czy synowie tam zginęli. Tylko nie dopuszczają chyba tej wiedzy do siebie, bo jest zbyt straszna.

Dlaczego nic nie robią? 

Boją się zrobić cokolwiek, co mogłoby narazić ich czy ich rodziny na represje ze strony władz. Trudno się im dziwić. Dziś władza prowadzi bardzo nasiloną inwigilację potencjalnie niebezpiecznych środowisk – mój znajomy, reżyser teatralny i dyrektor artystyczny teatru, został wezwany "na dywanik", bo udostępnił na instastory zdjęcie ukłonów w polskim teatrze. Aktorzy wyszli na scenę trzymając ukraińskie flagi. I to wystarczyło, żeby władza pogroziła palcem. A przypominam: chodziło o instastory, które jest widoczne tylko przez kilkanaście godzin. Ktoś w służbach specjalnych jest naprawdę pilny i skrupulatny. 

Czego boją się ludzie? 

Władza już wcześniej przeprowadziła kilka pokazowych procesów, które bardzo ostudziły zapał do protestowania. Dla środowiska, które znam najlepiej – kręgów artystycznych, związanych z literaturą, teatrem i filmem – takim straszakiem była sprawa reżysera Kiriłła Sieriebriennikowa, który przesiedział w areszcie domowym niemal dwa lata. To był wyraźny sygnał od władzy dla środowiska artystycznego: siedźcie cicho, nie podnoście głosu, nie twórzcie żadnych odważnych spektakli czy filmów, nie manifestujcie prozachodnich sympatii. A teraz - wprowadzono absurdalne paragrafy z wysokimi karami za samo użycie słowa "wojna".

"Tisze jedziesz, dalsze budziesz"?

Niestety, tak. Trudno się dziwić. Raz, że groźba drakońskich kar jest naprawdę realna, dwa – rosyjskie społeczeństwo od dawna wytrenowane jest w takiej postawie. Wynika to ze względów historycznych: kilkaset lat ciężkiego niewolnictwa pańszczyźnianego, potem rewolucja i terror, który się z nią wiązał, stalinizm – całe pokolenia nauczyły się, że lepiej siedzieć cicho, robić swoje, nie wychylać się, bo można źle skończyć. 

Czyli nie ma szansy na jakąkolwiek zmianę w Rosji? 

Zgadzam się z tymi komentatorami, którzy upatrują możliwość protestu w wyniku głębokiego kryzysu gospodarczego i znacznego obniżenia poziomu życia. Mówiąc wprost: wygląda na to, że tylko głód może wyprowadzić ludzi na ulicę. To już się powoli dzieje – co i rusz słychać o bitwach o cukier w centrach handlowych – ale prawdziwy kryzys wywołany izolacją i sankcjami przyjdzie jeszcze nieprędko.

Więcej informacji na temat wojnie w Ukrainie znajdziecie na live blogu Wiadomości WP.

Wybrane dla Ciebie