Nuda wieczorową porą. Jak TVN położył rzecz pozornie nie do zepsucia
Dwójka kompletnie obcych sobie ludzi poznaje się w dniu swojego ślubu. Są nerwy, emocje, potem dylematy, wybuchy namiętności, obojętność, płacz... Czy można wyobrazić sobie lepszą treść rozrywkowego show? A TVN i tak to dokumentnie położył.
O co tyle hałasu? Format "Ślub od pierwszego wejrzenia", polska wersja show opartego na duńskiej licencji jest w TVN (i TVN7) od lat. Kontrowersyjna formuła, niemądre życiowe wybory, łzy na ekranie - czy nie to oglądamy w co drugim reality show? Trudno jednak o drugi program telewizyjny, który ma tak poważne konsekwencje dla jego uczestników. Oni naprawdę w świetle polskiego prawa biorą ślub, czasem zmieniają nazwisko, muszą się przeprowadzić, poznać rodziców obcego sobie człowieka. To fenomenalna pożywka dla widza! Dodać do tego smaczny sos z pięknych widoczków, odrobiny dramy i sprawnego montażu i mamy wyśmienite danie. Niestety TVN uparł się, by serwować widzom niestrawną mamałygę.
Bieda aż piszczy
Przede wszystkim stacja prawdopodobnie wyszła z założenia, że można to zrobić jak najniższym kosztem. Wesela po sezonie, podróże poślubne w poślednim pensjonacie gdzieś wczesną jesienią, jedna ekipa z kamerą, jakoś to będzie! A jak było? Nudno i biednie. Nowożeńcy zostawieni sami sobie snuli się smutno po okolicy, szukając jakichkolwiek atrakcji, bo produkcja ani myślała im ich zapewniać. Agnieszka i Kamil sami wynajęli busa (na co dzień rozwożącego warzywa), by odwiedzić jakąkolwiek atrakcję w okolicy. Dokąd pojechali nowożeńcy w "Ślubie od pierwszego wejrzenia"? Do byłego obozu koncentracyjnego w Sztutowie. W drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o plac budowy przy przekopie Mierzei Wiślanej. Brzmi mrocznie i przygnębiająco? Bo właśnie takie było!
Gdzie wyprawy, zadania, zabawy, rozrywka? Inna panna młoda, Dorota, sama przywiozła ze sobą karty do prostej integracyjnej gry. Najprostsza i najbardziej błaha sprawa: karty z pytaniami o sprawy przyziemne i ważniejsze, dzięki którym małżonkowie mogą się poznać, a widzowie czegoś o nich dowiedzieć. Nawet na to nie wpadła produkcja, która wysiliła się jedynie na włączenie kamery i podłączenie mikrofonów.
Nie ma tu sensu porównywać polskiej wersji do australijskiej edycji programu (dwa sezony dostępne na Playerze). Na antypodach młodzi lecą w podróż poślubną na rajską wyspę i nurkują wśród rekinów, potem wszyscy wspólnie mieszkają w jednym domu, spotykają się na kolacjach, drama goni dramę. Ale w polskiej edycji małżonkom nawet nie wynajmuje się samochodu!
Nikt z produkcji oczywiście nie ma wpływu na to, jaka pogoda panuje w miastach, w których są zdjęcia. Ani na to, jak atrakcyjne dla oka są blokowiska, na których młodzi mieszkają. Ale czy naprawdę nie można dialogów obrazować sekwencjami ujęć pięknych polskich widoków z jednego słonecznego dnia? Czy każda scena musi być poprzedzona długim ujęciem szaroburej ulicy i parkingu? Czy realizatorzy wiedzą, że robią "Ślub od pierwszego wejrzenia" a nie "Sprawę dla reportera" o patologiach?
Czy ktoś to montuje?
"Jechaliśmy jednym samochodem, żeby było nam wygodniej pozałatwiać sprawy razem, a później musieliśmy wrócić, odstawić jeden samochód... Jeszcze raz, ja sam za tym nie nadążam, jak to wyjaśnić. Jechaliśmy z Marcinem jednym samochodem, wymieniamy się między sobą samochodami. Pojechaliśmy jednym, żeby nie jechać na dwa. Marcin musiał mnie potem odwieźć. Raz jadę służbowym, raz Marcina". Czy to jakaś rozmowa podsłuchana mimochodem gdzieś w autobusie miejskim? Nie, to fragment "Ślubu od pierwszego wejrzenia". Nagrany przed kamerą i wyemitowany w całości w odcinku. Opowieść o tym, jak uczestnik programu korzysta z samochodu kolegi, a kolega czasem korzysta z samochodu uczestnika to tylko jeden z wykwitów, jakimi uraczyli nas producenci show.
Widzowie kpili z niekończących się rajdów po mieście z rosołami do mamy, rozmów na temat schabowych, obierania ziemniaków, prasowania sukienek... Ale czy nie tak wygląda życie? Czy nie wszyscy w domowych pieleszach jesteśmy nudni, szarzy i po prostu zwyczajni? Na pewno! Ale jakim cudem to znalazło się w ostatecznym montażu odcinka? Dlaczego wydawca programu pozwolił na to, by w ogóle rozmawiać z uczestnikami o tym, którędy i czym jeżdżą do pracy?
To tak jakby komuś pomyliła się formuła i zamiast randkowego reality show nakręcił studencką etiudę dokumentalną, mówiącą "tak wygląda życie". Tylko czy widzów obchodzą te quasi-reporterskie ujęcia o niczym?
Co z tą miłością?
Dziś już wiemy, że z najnowszej, siódmej edycji prawdopodobnie żadna z par nie przetrwała (co do jednej nie możemy jeszcze być do końca pewni). Nie to jest jednak porażką programu. Przecież nikt się nie spodziewa, że w tym programie będą jakiekolwiek happy endy. Zgłaszają się do niego głównie ludzie niedojrzali emocjonalnie, straumatyzowani, z nieprzepracowanymi problemami, niegotowi do żadnej relacji, a co dopiero ślubu z obcą osobą.
Każdy specjalista z miejsca powinien odesłać ich na terapię, ale zamiast tego stawia przed urzędnikiem stanu cywilnego i kamerami. To nie ma prawa się udać i to jest przepis na katastrofę. Ale to mogła być taka piękna katastrofa! Jaka szkoda, że TVN to położył.
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski