Magda Masny straciła dom w pożarze. "Serce się łamie"
Przeżyła życiową tragedię, ale szybko staje na nogi i nie traci optymizmu. Wciąż widzi oznaki dawnej popularności, choć czasów jej największej sławy minęło ponad ćwierć wieku. Nadal przyjaźni się w Wojciechem Pijanowskim. Magda Masny, kobieta, która odsłaniała litery w "Kole Fortuny", w rozmowie z Wirtualną Polską odsłania kulisy swojego dzisiejszego życia.
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Czym się pani dziś zajmuje? Jak wygląda pani zwykły dzień?
Magda Masny: Dziś zajmuję się przede wszystkim słowem pisanym. Można więc powiedzieć, że wróciłam do korzeni – z zawodu i z wykształcenia jestem polonistką i specjalistką od PR-u. I na tym się właśnie teraz skupiam – jestem copywriterką. Piszę teksty, które ukazują się w internecie, często wymagające sporego researchu. Mam więc co robić.
Jest pani związana na stałe z jakąś firmą?
Nie, jestem freelancerką. I bardzo mi to odpowiada. To gwarantuje różnorodność i nie popadanie w rutynę. Nie zniosłabym jej w pracy zawodowej. W życiu zresztą też.
Mówiła pani niedawno o warzywniku, który zajmuje pani sporo czasu, ale daje mnóstwo radości. Czy ta ogrodnicza przygoda nadal trwa?
Jak najbardziej. Wciąż tam jeżdżę, a warzywnik jest dość daleko od domu. Mieszkam w Trójmieście, a ogródek jest na Warmii. Zaczęło się od swego rodzaju eksperymentu. Ta ziemia była w rodzinie od dawna, ale była mocno zaniedbana. Na początku musiałam więc zająć się tym, żeby ją, że tak powiem, odświeżyć i przywrócić do życia. Chyba się udało – zaczęłam od małego kawałka, niedawno udało mi się nawet powiększyć teren pod uprawy. Mam zresztą pewne doświadczenie – pracowałam wcześniej jako florystka, więc wiem, jak obchodzić się z roślinami. Zaraz zaczyna się kolejny sezon, przygotowuję się już do pierwszych zasiewów. Jest tylko jeden problem – straciłam w domu miejsce do przygotowania rozsad.
Jak to się stało?
Nie ma co tu kryć: straciłam w zasadzie cały dom.
Jak to?!
To był pożar. Mieszkamy na przebudowanym poddaszu pięknej sopockiej willi. Niestety, w grudniu w jednym z mieszkań wybuchł ogień, który zniszczył trzy mieszkania, w tym nasze. Część strawiły płomienie, część została zalana wodą podczas akcji gaśniczej. Skala uszkodzeń jest spora, trzeba odbudować część dachu, to długo potrwa. Na szczęście miasto Sopot idzie nam bardzo na rękę i sprawnie przeprowadza wszystkie urzędowe procedury związane z odbudową.
Co pani straciła?
Hmmm… Chyba mogę powiedzieć nieco dramatycznie, ale prawdziwie: wszystko. Prawie 500 książek, rzeczy codziennego użytku, większość sprzętu elektronicznego – na szczęście przetrwał mój laptop. Udało się też uratować pamiątki rodzinne.
Mówi pani o tym bardzo spokojnie…
Najważniejsze, że nikomu z mojej rodziny nic się nie stało, nie ucierpiały też nasze zwierzęta. Miałam oczywiście moment załamania, siedzenia pod kocem i rozpamiętywania tego, co straciłam. Kiedy wchodzi się do pogorzeliska, które kiedyś było mieszkaniem i widzi się straty, serce się rzeczywiście łamie. Ale szybko doszłam do wniosku, że są przecież ważniejsze sprawy - zdrowie i życie. Bardzo w tym pomogło wsparcie ze strony przyjaciół. Otrzymaliśmy go mnóstwo i zawsze będziemy za to wdzięczni.
Skąd w pani tyle optymizmu?
Cała ta sprawa pozwoliła mi przyjrzeć się moim priorytetom, zastanowić się, co jest dla mnie naprawdę ważne. Szybko zrozumiałam np. że w zasadzie miałam za dużo rzeczy. Może potrzebowałam mocnego wstrząsu, żeby znaleźć miejsce na taką refleksję. Wszystko da się odbudować, wszystko da się odkupić. To wymaga czasu, ale w końcu wrócimy do siebie z wynajmowanego mieszkania, gdzie teraz mieszkamy. Nie zamartwiam się, wolę działać. No i nigdy wcześniej nie jechałam podnośnikiem dźwigowym!
Czy pani popularność, związana z "Kołem Fortuny" emitowanym w telewizji już ponad ćwierć wieku temu, nadal trwa?
Tak, oczywiście. Nadal odbieram różne sygnały świetnie o tym świadczące. Co, nie ukrywam, raczej mnie dziwi – przecież dziś wyglądam zupełnie inaczej, jestem panią po pięćdziesiątce. Na dodatek nie mam jakiejś specjalnej potrzeby odmładzania się na siłę. Ale ludzie pamiętają, poznają mnie czasem nawet na ulicy. Zresztą przecież cały czas pojawiam się tu i tam – najczęściej w telewizji. Choć teraz jest tego trochę mniej – ze względów ideowych nie przyjmuję zaproszeń z TVP, są ważniejsze sprawy niż popularność.
Kiedy dziś ogląda się dawne odcinki "Koła Fortuny" nie sposób nie zauważyć, że prowadzący Wojciech Pijanowski traktował panią, najdelikatniej mówiąc, protekcjonalnie. Nie przeszkadzało to pani?
Tak, rzeczywiście, widać, że to były zupełnie inne czasy i dziś takie zachowanie byłoby odbierane zupełnie odmiennie niż wtedy. Ale muszę od razu zastrzec, że to była tylko taka konwencja. Ani przez moment nie czułam się obrażana, ani tym bardziej poniżana. Nie miałam żadnego dyskomfortu. Wręcz przeciwnie – Wojtek nigdy nie okazywał mi na planie, że jestem gorsza, mniej ważna. Och, muszę chyba wręcz powiedzieć, że traktował mnie jak księżniczkę.
Zaprzyjaźniliście się?
Że tak powiem: od pierwszego wejrzenia. Od razu poczuliśmy, że mamy bardzo podobne poczucie humoru, zbliżony gust. Świetnie nam się ze sobą rozmawiało. Tak, mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy, co w przypadku Wojtka nie zdarza się chyba zbyt często.
Czy ta przyjaźń, po latach, nadal trwa?
Jak najbardziej. Mieszkamy daleko od siebie, więc nie widujemy się zbyt często, ale kiedy tylko jest okazja, umawiamy się na kawę czy na wino. Po pożarze Wojtek był zresztą jedną z pierwszych osób, które dzwoniły i bardzo nas wspierały dobrym słowem.
Jak pani zareagowała na propozycję jednej z firm odzieżowych, żeby wystąpić w reklamie nawiązującej do "Koło Fortuny"?
Nie ukrywam, że byłam kompletnie zaskoczona. Tym bardziej, że ta firma kojarzyła mi się raczej z ubraniami dla dużo młodszych osób. Propozycję przyjęłam z radością, a nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak wielką przygodą okaże się ta sesja. Zdjęcia kręciliśmy na drugiej półkuli, gdzie pojechaliśmy zimą. Musiałam przy okazji przełamać swój wielki lęk przed lataniem. Ale zdecydowanie było warto.
Miała pani w życiu poważny epizod polityczny. Jak do niego doszło?
Od dawna interesowała mnie aktywność polityczna i społeczna. Kiedy pojawiła się szansa wzięcia udziału w działaniach Partii Zielonych, miałam wrażenie, że to coś, co powinnam zrobić. Czułam, że to miejsce i zadanie dla mnie.
Najpierw pracowałam w strukturach partyjnych, co oczywiście wiązało się ze startowaniem w wyborach i prowadzeniem kampanii wyborczej. Potem trochę się z tego wycofałam i skupiłam się na byciu pełnomocniczką medialną partii. To było trudne zadanie, ale zgodnie z moim wykształceniem. Dziś nie chciałabym już do tego wracać.
Walka polityczna, walka partyjna poszły w taką stronę, że wolę nie mieć z nimi nic wspólnego. W bardzo złym kierunku idzie też sytuacja w Polsce. Czuję to zwłaszcza jako kobieta – to właśnie kobietom odbiera się dziś prawa. Dlatego pojawiam się na ulicznych protestach. Czuję, że powinnam tam być.