Karol Strasburger: "Nie lubię złych ludzi i nie chcę mieć z nimi nic do czynienia" [Wywiad]
Od 22 lat prowadzi „Familiadę”, która wychowała pokolenia Polaków. Jest jednym z bardziej lubianych i szanowanych polskich aktorów. Ostatnio wcielił się w zupełnie nową rolę w programie TVP „Mów mi Mistrzu. W rozmowie z WP artysta opowiada o trudnej sztuce improwizacji i ocenia polskich standuperów. Choć w programie wcielił się w postać rockowego muzyka, zawsze marzył o tym, żeby zagrać… koncert chopinowski. Aktor podkreśla, że z założenia lubi ludzi i przewrotnie pod wpływem smutnych wydarzeń w życiu stał się wesołym i pogodnym człowiekiem.
13.12.2016 | aktual.: 13.12.2016 12:19
Arek Durka: Jak się mam do pana zwracać - panie Karolu, panie redaktorze czy może mój mistrzu?
Karol Strasburger: Jestem człowiekiem z grupy, która nie lubi za bardzo tytułów. Redaktorem nie jestem, mimo że napisałem parę wywiadów. Aktorem jestem, bo mam skończone studia i jestem na tym punkcie wyczulony. Uważam, że aktorem jest nie ten, kto gra w reklamach, tylko człowiek, który skończył studia i otrzymał dyplom wyższej szkoły teatralnej. Mistrzem też nie jestem, mimo że bywam nim z okazji programu "Mów mi Mistrzu". Najlepiej zwracać się do mnie - Panie Karolu.
Czym jest dla pana sztuka improwizacji, z którą musiał się pan zmierzyć w programie "Mów mi Mistrzu"? Czy bycie aktorem ułatwiło panu zadanie?
Zawodowy aktor może mieć z tym większy kłopot niż ktokolwiek inny, ponieważ jest nauczony do mówienia tekstem nie swoim, a autora. Jest nauczony, że wszystko co robi w teatrze ma swój początek i koniec. Improwizacja zdarza się nam zazwyczaj wtedy, kiedy zapominamy tekstu. Prowadząc program "Familiada” nauczyłem się trochę innej improwizacji. Nie mam tam żadnego tekstu, promptera i nikt mi do ucha nie mówi. Natomiast teatr improwizacji jako gatunek sztuki był mi nieznany. W programie "Mów mi Mistrzu" miałem możliwość zapoznania się z nim i było to bardzo ciekawe doświadczenie.
W programie był pan oceniany przez pozostałych uczestników, prowadzących oraz widownię. Czy po tylu latach pracy przed kamerą odczuwa pan stres przed oceną widowni?
Ocena widzów z jednej strony jest obiektywna, z drugiej niekoniecznie. To zależy jaką się ma grupę i jaka grupa jest komu przychylna. Na widowni są ludzie komuś bardziej lub mniej przychylni, czasem są nawet zapraszani przez niektórych artystów, żeby im bardziej sprzyjali. Czyli pewnego rodzaju przychylność sterowana. Czy lubię być oceniany? Nie mam wyboru, zawsze jestem oceniany. Sztuka bez ludzi nie ma sensu. Jeśli chodzi o program "Mów mi Mistrzu" niewątpliwie elementem stresu były próby przed programem, gdzie miałem poczucie bycia raczkującym artystą. Czułem się, jakbym przyuczał się do czegoś zupełnie nowego.
Przed programem mieliście próby i ćwiczyliście różnego rodzaju scenki. Czy w związku z tym były jakieś przecieki, czego możecie się spodziewać?
Absolutnie nie. To były próby samej formy i sposobu działania w improwizacji tak jak przechodzą to teatry, które zajmują się improwizacją profesjonalnie. Kompletnie nie wiedziałem kim będę i to nie była żadna lipa, jak to się czasem mówi, że niby nie wiedział tylko na użytek publiczny. Zostały mi zasłonięte oczy i zaczęto mnie malować i stylizować na kogoś. Niby dostajemy sygnał w postaci szczegółów kostiumu. Ale przyznam, że ten szczegół kompletnie nic mi nie mówił, bo dostałem jakąś skórzaną bransoletę, ponabijaną jakimiś cekinami. Nie bardzo wiedziałem, do czego ma to służyć. Dopiero po czasie zaczęło się to wyjaśniać. Nawet jak zobaczyłem siebie w lustrze przed wyjściem na scenę, to wciąż nie wiedziałem kim do końca jestem.
Wcielił się pan w rockowego wokalistę. Czy był to dla pana pewnego rodzaju powrót do lat młodzieńczego buntu?
Nie byłem nigdy metalowcem, aczkolwiek zawsze marzyłem o tym, żeby usiąść przed fortepianem i zagrać koncert Chopinowski, albo żeby stanąć z gitarą i zagrać koncert muzyki rockowej i stać się przez chwilę wokalistą i dobrym gitarzystą. To wszystko czego nie potrafię jest moim marzeniem. Dzięki programowi miałem okazję coś takiego zrobić. Co do muzyki wolałem spokojniejsze brzmienia. Aczkolwiek lubiłem okres rock'n'rolla: Cliffa Richarda, Presleya, The Beatles. W latach młodości ubierałem się w to, co mi pasowało. Nie byłem zwolennikiem ostrego brzmienia, aczkolwiek lubiłem Led Zeppelin, bo była to mocna muzyka i choć nigdy nie lubiłem hałasu, to w programie byłem tym, który robił go najwięcej.
Forma improwizacji jest pewnego rodzaju standupem. Wielu aktorów od lat uprawiają tę sztukę, do tego wyrosło nam młode pokolenie amatorów, którzy dzięki internetowi odnieśli niemały sukces. Jak ocenia pan polskich standuperów?
Dawniej nazywało się ich monologisyami i ludzie, jak Hanka Bielicka, wychodzili na scenę i opowiadali różne historie. Wydaje mi się, że dzisiejszy standuper różni się tylko nazwą. Ja, czy inni artyści monologi sceniczne mamy napisane i dobry monolog jest skarbem dla estradowca. Genialne monologi pisał Staszek Tym, ale do tego trzeba mieć głowę, talent i poczucie humoru. Jeżeli coś się rodzi w trakcie i monolog jest wyłącznie formą improwizacji to muszę powiedzieć, że różnie to wygląda i jest w tym pewne niebezpieczeństwo. Nie wiem na ile niektórzy standuperzy improwizują od zera, a ile mają napisane. Jedno jest pewne, że czasami wygląda to dość żałośnie. Widać, że ktoś na siłę szuka słów i często używa tych mocno niecenzuralnych. Jak ktoś taki rzuci mięsem, to myśli, że to jest takie fajne i dowcipne. Ja nie stronię od brzydkich wyrazów, ale na scenie trzeba się zastanowić 100 razy bardziej kiedy i jak użyć takich słów.
W jednym z wywiadów przeczytałem, że ma pan wewnętrzną cenzurę, wynikającą z szacunku do publiczności. Jaki jest Karol Strasburger prywatnie, czy nadużywa pan mocnych i wulgarnych słów?
Nie jestem pozbawiony używania takich słów, które czasem są wręcz konieczne. Czasem ciężko powiedzieć do kogoś – słuchaj, bo Cię zaraz kopnę w pupę. Byłoby to dla mnie obrzydliwe, więc już lepiej kopnąć kogoś w dupę. Brzmi to przynajmniej soczyście. Jednak nie każdemu to pasuje. Znam ludzi, którzy używają słów wulgarnych w sposób dosłowny, opowiadając o zwykłych codziennych zdarzeniach. Przyznaję, że jest to dla mnie coś okropnego. Takie słowa powinny być zamknięte w pewnym żarcie, dystansie i powinny być taktowne. To jest kwestia wyczucia tak jak z opowiadaniem dowcipów. Trzeba wiedzieć kiedy i w jakim towarzystwie wypada coś powiedzieć. To są rzeczy, których człowiek uczy się latami. Nie wszyscy jesteśmy tacy sami, mimo że kiedyś próbowano nam to wmawiać. Otóż nie, każdy jest inny i ma inne poczucie humoru.
Wielu artystów żali się, że wszyscy od nich oczekują ciągłego błaznowania, opowiadania żartów i anegdot. Najczęściej po zejściu ze sceny takie osoby stają się mrukami, nudziarzami i samotnikami. Jaki jest z pan po godzinach?
Jest coś takiego, że ludzie którzy na scenie są dość śmieszni i zabawni, w życiu prywatnym są bez poczucia humoru - na swój temat szczególnie. Byłem człowiekiem dość poważnym w momencie kiedy zaczynałem swoje życie zawodowe. Nie byłem lwem salonów, nie byłem jakoś specjalnie zabawny i raczej byłem pozbawiony dobrego nastroju. "Familiada" jest dla mnie dużą szkołą życia. Nauczyła mnie innego stosunku do ludzi, szanowania ich i nieoceniania przy pierwszym kontakcie, wyglądzie, itp. Bardzo często okazuje się, że ktoś kto nie wyglądał zbyt dobrze w trakcie rozmowy okazywał się niezwykle inteligentnym i zabawnym człowiekiem i na odwrót. Ilość różnych problemów, które pojawiły się w moim życiu spowodowały, że stałem się człowiekiem bardziej wesołym. Zacząłem grywać w komediach. Kiedyś tematy dramatyczne były mi bliższe, a teraz bliższą rzeczą jest mi komedia, uśmiech i wesołość, ponieważ chcę się w życiu uśmiechać. Jak widzę smutny film, to raczej staram się na niego nie chodzić. Unikam rzeczy smutnych, bo mam ich za dużo dookoła siebie.
Wielu aktorów wykorzystuje swoją popularność do szybszego załatwiania różnych spraw. Korzysta pan z przywileju bycia "znanym"?
Tego nie da się uniknąć i nie mamy na to wpływu, ponieważ to inni nas traktują po swojemu i nie zawsze ludzie popularni są traktowani w sposób pozytywny i miły. Przypomina mi się jedna anegdotka kolegi artysty, którego zatrzymała policja. Spytał policjanta – czy pan wie kim ja jestem? Policjant powiedział, że wie kim jest, ale po prostu go nie lubi. Czasami nie jesteśmy lubiani, mimo że jesteśmy popularni. Ci lubiany mają sytuację łatwiejszą, ponieważ ludzie im sprzyjają, są dla nich mili, chcą im pomóc, puszczają ich przodem w kolejkach. I jeżeli mam taką sytuację, a gdzieś się spieszę, to korzystam z tego przywileju. Ale robię to z grzeczności i nigdy nie wymuszam takich sytuacji na zasadzie – że mi się coś należy. Nie, nic mi się nie należy z tego tytułu, że jestem znany. Mogę być miły dla kogoś, kto jest dla mnie miły i chce mi w jakiś sposób zrobić przyjemność. Są też tacy, którzy mnie znają, ale mnie nie lubią i wtedy nie mam żadnych przywilejów z tego tytułu.
Mam wrażenie, że lubi pan dziennikarzy i darzy ich szacunkiem i pewnego rodzaju estymą.
Jeżeli ktoś lubi ludzi w ogóle, to nie zależnie kim jest, będzie ich lubił. Ja z założenia lubię ludzi, tak długo jak nie zrobią mi krzywdy. Jak rozmawiam z panem, lub na pana miejscu będzie ktoś inny, to ja z założenia pana lubię. Nie zakładam od razu, że chce mi pan zrobić krzywdę. Jeżeli pan mi zrobi krzywdę, to ja w pierwszej kolejności pomyślę, że chyba jakoś się pan pomylił i coś panu nie wyszło. Ale dopiero za którymś razem zaczynam widzieć pana złą wolę i dopiero wtedy staję się nieprzyjemny. Dopiero wówczas unikam takich ludzi i staram się z nimi nie mieć żadnych kontaktów, ponieważ nie lubię złych ludzi i nie chcę mieć z nimi do czynienia. Dziennikarze w jakimś sensie żyją z tego, że piszą o ludziach, którzy są znani, a nam też jest to potrzebne, bo dzięki nim funkcjonujemy publicznie trochę lepiej, lub trochę gorzej. Nie widzę powodu, żeby być niegrzecznym dla dziennikarza bez powodu. Sympatia rodzi sympatię, a złość rodzi nienawiść.
Z Małgorzatą Weremczuk tworzycie coś więcej niż tylko zgrany duet zawodowy. Kim jest dla pana dobry menadżer?
Na szczęście trzeba sobie zasłużyć. Mawiamy, że każdy ma taką żonę, na jaką zasługuje i ma takiego przyjaciela, na jakiego zasługuje. Miałem kiedyś kogoś takiego z kim darłem koty i widziałem jego nieprzychylność. To była krótka piłka, ponieważ to menadżer żyje ze mnie i w związku z tym on jest tak długo moim menadżerem, jak długo zechcę z nim pracować. Dobry menadżer ma sympatyczny stosunek emocjonalny do kogoś, kim się zajmuje i odwrotnie. Musi być sympatia i radość ze wspólnego działania. Jedziemy na tym samym wózku i musimy się wzajemnie lubić. Zdarza się, że widzimy ludzi, którzy się kochają, ale się nie lubią i wtedy jest to przykre, dlatego że ich wzajemne emocje są duże, ale widać że patrzą na siebie niechętnie, bo po prostu nie lubią ze sobą przebywać. Posiadanie osoby, z którą się lubi przebywać, niezależnie od relacji emocjonalnych, jest olbrzymim darem. My z Gosią bardzo się lubimy i to jest nasza recepta na sukces.
W jednym z wywiadów żartował pan, że bycie "królem sucharów" to nie byle co i jest to pewnego rodzaju życiowy sukces. Gdyby został pan władcą wyimaginowanego królestwa, jaka byłaby pierwsza decyzja, którą by pan podjął?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo nigdy nie chciałem zostać czyimkolwiek władcą. Proponowane mi stanowiska były czasem dość wysokie, ale nigdy nie ciągnęło mnie do władzy, której zresztą unikam. Zakładając, że zostałbym takim człowiekiem, to moim zadaniem byłoby zrobienie czegoś takiego, żeby wszyscy moi poddani lubili się między sobą. Wtedy miałbym swój największy sukces. Największą porażkę poniósłbym wówczas, kiedy żyłbym pośród ludzi, którzy są poróżnieni i się nienawidzą. Bycie królem ludzi, którzy go kochają, a się go nie boją, byłoby największym sukcesem. Na pewno nie dawałbym ludziom wszystkiego, bo uważam, że ludzie na wszystko muszą zapracować sami. Rozdawanie prezentów dookoła i zyskiwanie w ten sposób przychylności dla władcy jest absolutną utopią. Starałbym się ich tak wychować, żeby zrozumieli, że jeśli osiągną coś dzięki swojej pracy, to będą to szanować i będzie to ich największy sukces. Jakby nie patrzeć, każdy król ma wrogów, a ja nie chce ich mieć. Dlatego nigdy nim nie zostanę.
Dziekuję za rozmowę
Rozmawiał Arek Durka