Kącik serialowego zabójcy: Chirurdzy, czyli jak obrazić widza tak, by jeszcze podziękował
Idea była piękna. Zmieszać "Ostry Dyżur" - jeden z najgenialniejszych seriali wszech czasów, dzieło, które pokazało, że widza można traktować poważnie opowiadając mu inteligentną i prawdziwą historię wypełnioną pełnokrwistymi bohaterami; z Jeziorem marzeń – pustym, więc niezwykle popularnym, tasiemcem zaludnionym przez postacie, które się w sobie nawzajem zakochują równie chętnie co bezmyślnie, a każdą swoją decyzję tłumaczą w pompatycznym monologu (przynajmniej kilka z nich zasługiwało na pokojową Nagrodę Nobla); i wymieszać je w garnku po Seksie w wielkim mieście – dziwacznej miksturze upokarzającego seksizmu i wybornego poczucia humoru, która przez przypadek stała się jednym z najdoskonalszych portretów wyzwolonych postfeministycznych kobiet końca dwudziestego wieku.
28.07.2009 12:19
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Miał powstać serial idealny – przejmująca, dramatyczna opowieść o prawdziwych kobietach, które z równą pasją ratują ludzkie życia, co głośno i obszernie analizują swoje życie uczuciowo-seksualne. Niestety, zamiast arcydzieła dostaliśmy niestrawny pseudointelektualny bełkot, w którym największego pecha mają aktorzy wcielający się w postacie drugoplanowe.
Najbardziej niezrozumiały w tym serialu jest tytuł, odwołujący się do nazwiska najnudniejszej z bohaterek. Czym sobie jałowa i nijaka Meredith zasłużyła na takie wyróżnienie? Dlaczego z licznego grona niezrównoważonych psychicznie bohaterek i bohaterów pracujących w miejscowym szpitalu wybrano akurat ją, piękne wcielenie wszystkich kobiecych wad? Ano dlatego, że tak naprawdę nie jest to serial, którego twórcy w najmniejszym choć stopniu starali się zrozumieć kobiety, opowiedzieć o ich wątpliwościach i rozterkach. To serial odkrywający przed widzami najniższe, najprostsze seksistowskie prawdy, przerabiane wciąż i wciąż w reklamach proszków do prania i płynów do zmywania. Prawdy, którymi mężczyźni zapełnili popkulturę, a które sprzedawane są tu niczym odkrywcze psychologiczne nauki pomagające żyć. Fałszywe prawdy o tym, że odwiecznym marzeniem każdej kobiety jest odnalezienie przystojnego mężczyzny, który byłby na tyle miły by powiedzieć jej jak ma żyć. Pokazać, co jest w tym życiu ważne. Nauczyć ją jak
powinna postępować.
Bo przecież marzeniem każdej z głównych bohaterek serialu jest znalezienie tego jedynego. I nieważne, że otaczają je sami samce alfa – wygłodniali, przepełnieni testosteronem posiadacze penisów, którzy, bezbłędnie pewni swojego uroku, uwodzą kobiety jednym uśmiechem. Nieważne, że wszyscy oni niewiele są warci, reprezentują sobą bowiem najbardziej prostackie stereotypy męskości – boski wygląd, szczeniacki uśmiech, poczucie odpowiedzialności na poziomie trzylatka i moralność z epoki kamienia łupanego. Bohaterki Chirurgów zakochują się w nich gdyż taka jest złota recepta na sprzedaż tego serialu – nakarmić widza stereotypami z naiwnych dziewczęcych marzeń i przekonać go, że ma do czynienia z czymś głębszym. Rolę przekonywacza (poza pretensjonalnymi komentarzami z offu i głupkowatymi dialogami, w których wszystko musi zostać powiedziane) ma spełnić miejsce akcji. Bohaterowie są lekarzami, na co dzień stykają się ze śmiercią, chorobą, nieszczęściem. Niestety, zajęci swoimi uczuciowymi problemami nie przejmują się
specjalnie ludźmi, których leczą, więc z idiotyczną bezmyślnością oddają się sercowym pogaduszkom ponad krojonym pacjentem, w trakcie przeprowadzania badania czy w obecności umierającego człowieka. Nic dziwnego, że by udramatyzować tą farsę twórcy zdecydowali się na drastyczny krok uśmiercania wszystkich bohaterów drugoplanowych. Największym pechem dla początkującego amerykańskiego aktora musi być informacja o tym, że ma wcielić się w członka rodziny, któregoś z bohaterów lub przygodnego pacjenta szpitala, w którym pracują. Jest to przecież niechybny zwiastun śmierci – czasami można wręcz odnieść wrażenie, że Chirurdzy to swoista przeciwwaga dla cukierkowych seriali w stylu Na dobre i na złe. O ile bowiem w familijnych telenowelach o superlekarzach nie umiera nikt, o tyle w Chirurgach umiera niemal każdy.
Pacjenci Seattle Grace umierają głównie dlatego, że nikt ich nie leczy. Bo Chirurdzy to tak naprawdę nie jest serial o lekarzach – to serial o szalonych eksperymentatorach, którzy przeprowadzają na sobie operacje, karmią pacjentów ludzkimi odchodami (Tak! Naprawdę był taki odcinek!) i nie wahają się zaprowadzić swoich ukochanych na skraj śmierci, by tylko spróbować ich potem pozszywać. To serial o nastolatkach uwięzionych w ciałach kobiet, dla których ważniejsza jest ich płytka i naiwna miłość do kogoś, kogo nazywają głupią ksywą, niż życie umierającego w międzyczasie pacjenta. O zagubionych w dorosłości dzieciach uciekających przed życiem w świat własnych omamów. O biednych małych istotkach, które okrutne życie krzywdzi pięknymi twarzami, dobrą pracą i oddanymi przyjaciółmi tak bardzo, że potrzeba całego odcinka, by duchy zamieszkujące szpitalne zaświaty przekonały takie biedactwo, że naprawdę nie warto umierać.
Ale przede wszystkim jest to serial udowadniający nam jak wiele bzdur można sprzedać widzowi, jeżeli tylko opakuje się je w piękne aktorki, męskich aktorów, dobrą realizację techniczną, chwytającą za serce muzykę, emocjonalny szantaż i całą masę krzywdzących, kulturowych stereotypów.
Tomasz Pstrągowski, komiksomania.pl