"Gra o tron" zaczynała jako tanie widowisko. "Nie było pieniędzy na statystów"
"Gra o tron" w 2011 r. była wielką niewiadomą, na którą HBO nie chciało wykładać wielkich pieniędzy. Osiem lat później różnica między pierwszym a finałowym sezonem przypomina starcie telenoweli z kinowym hitem.
Jesteśmy świeżo po trzecim odcinku ósmego sezonu, na który czekali wszyscy fani "Gry o tron". Znamy już wynik bitwy między siłami zła zza Muru i obrońcami Siedmiu Królestw. Wiemy też, że to kamień milowy w historii telewizyjnej rozrywki, powstający przez 55 nocy i nieznaną liczbę dni na planie. Szacuje się, że przy tym jednym odcinku pracowało co najmniej 750 osób. I to właśnie oni stworzyli 82-minutowe widowisko, które mogłoby bez problemu funkcjonować jako część hollywoodzkiego blockbustera na wielkim ekranie.
Seans najnowszego odcinka pt. "Długa noc" pokazuje, jak długą drogę przebyli twórcy serialu, który ze średniobudżetowego widowiska błyskawicznie wyrósł na popkulturowy fenomen. Nakręcenie 6-odcinkowego finału kosztowało HBO 120 mln dol. i nikt nie miał wątpliwości, czy taka inwestycja będzie opłacalna. Zupełnie inaczej wyglądało to osiem lat temu, gdy "Gra o tron" wystartowała z 10-odcinkowym sezonem nakręconym za 60 mln dol.
Warto pamiętać, że przed startem "Gry o tron" HBO miało na swoim koncie "Rzym" (10 mln dol. za odcinek) czy "Kompanię Braci" (12,5 mln dol. za odcinek). Adaptacja książkowej sagi George'a R.R. Martina nie mogła jednak liczyć na ośmiocyfrowe budżety przy każdym epizodzie, bo jak mówił jeden z reżyserów, w 2011 r. "Gra o tron" była wielką niewiadomą.
Władze HBO podjęły ogromne ryzyko, inwestując w mroczne fantasy pełne politycznych intryg, w którym główny bohater ginie niemal na samym początku. Efekt: pierwsze odcinki były kręcone po kosztach i tylko scenariusz, kunszt twórców i stosowanie "dymu i luster" pozwoliło zapoczątkować jeden z najbardziej wpływowych seriali w historii telewizji.
Największym "sprzymierzeńcem" twórców serialu był fakt, że "Gra o tron" nie musiała być wierną ekranizacją powieści Martina. Można się tylko domyślać, czy niektóre odcinki scenarzyści pisali pod dyktando producenta z kalkulatorem w ręku, ale w pierwszym sezonie tak to właśnie wygląda.
Wystarczy wspomnieć o Bitwie pod Zielonymi Widłami, w której 16 tys. żołnierzy Robba Starka zmierzyło się z 20 tys. zbrojnymi Lannisterów. Martin opisał brutalne zwycięstwo wojsk królewskich, do którego nawet Tyrion dorzucił trzy grosze, zabijając kilku ludzi Starków.
Tymczasem w serialu Tyrion już na starcie dostaje przypadkowy cios w głowę i traci przytomność. Po przebudzeniu widzi pole usłane trupami i dowiaduje się o wyniku bitwy. Tym prostym zabiegiem producent zaoszczędził masę pieniędzy, które musiałby wydać na statystów, kostiumy, konie, efekty specjalne itd. Cała scena z jeszcze przytomnym Tyrionem wydającym rozkaz "do boju", trwa dosłownie kilkanaście sekund.
Na pierwszą bitwę z prawdziwego zdarzenia widzowie "Gry o tron" musieli czekać aż do dziewiątego odcinka drugiego sezonu ("Blackwater"). To właśnie w tym epizodzie przedstawiono starcie pod murami Królewskiej Przystani z użyciem okrętów i "dzikiego ognia". Półgodzinną batalię kręcono przez miesiąc i jak wspominał reżyser, nocne zdjęcia bardzo dały się we znaki członkom ekipy. "Blackwater" było także polem do popisu dla speców od efektów, którzy musieli "spalić" flotyllę okrętów Stannisa Baratheona.
Rok wcześniej kręcąc Bitwę pod Zielonymi Widłami nie było mowy o takim rozmachu. Scenarzyści próbowali wytłumaczyć taki sposób "przedstawienia" książkowej bitwy, zaniżając liczbę wojsk biorących w niej udział (2 tys. ludzi Północy kontra 30 tys. Lannisterów). W domyśle pokazywanie rzezi nie było kluczowe dla fabuły, więc można było się ograniczyć do przedstawienia wyniku bitwy. Nie ma jednak wątpliwości, że przy kręceniu tego odcinka pt. "Baelor" chodziło przede wszystkim o zaoszczędzenie pieniędzy.
Niedawno podkreślał to sam reżyser, Alan Taylor. W filmiku nagranym dla "Vanity Fair" rozłożył na części pierwsze scenę śmierci Neda Starka w swoim "Baelorze", w którym po latach dostrzega "małość i amatorskość" wynikającą z braku pieniędzy. Taylor mówił, że nie było ich stać na statystów, dlatego pod sceną z rodziną królewską można dostrzec puste przestrzenie, a dalszy plan zasłonięto wielkimi flagami. Niski, jak na tego typu produkcję, budżet nie pozwolił wybudować pełnej scenografii, a nawet dodać brakujących budynków w postprodukcji.
Liczba efektów wizualnych (VFX) została ograniczona do minimum tak bardzo, że nawet kamień uderzający w głowę Seana Beana musiał być "prawdziwy". Taylor opowiedział, że w idealnych warunkach aktor po prostu zagrałby przyjęcie ciosu, a przedmiot rzucony w "zdrajcę" i tryskająca krew byłyby dodane przez speców od VFX. Tymczasem na planie pierwszego sezonu "Gry o tron" ktoś z tłumu musiał rzucić kamieniem zrobionym z gąbki.
Czas jednak pokazał, że nawet ze skromnym budżetem, który nie starczyłby na nakręcenie gwiazdorskiego sitcomu z niewyszukaną scenografią ("Przyjaciele" - 10 mln dol. na odcinek), "Gra o tron" stała się czymś więcej niż kolejnym serialem fantasy dla dorosłych. Po ośmiu latach od premiery słusznie mówi się o rewolucjonizowaniu telewizji widowiskiem HBO. Czy to przez uśmiercanie głównego bohatera przed końcem pierwszego sezonu, czy – tak jak ostatnio – przez kręcenie scen batalistycznych, jakich mały ekran jeszcze nie widział.