"Gra o tron": Bitwa o Winterfell. Najlepsze, co kiedykolwiek pokazała telewizja
Powiedzieć, że trzeci odcinek ósmego sezonu "Gry o tron" jest arcydziełem, to nic nie powiedzieć. To najlepsze 80 minut, jakie kiedykolwiek nakręcono na potrzeby szklanego ekranu.
Na ten moment czekał cały świat ludzi - i tych, przed ekranami, i tych, których na ekranie ci pierwsi oglądali przez ostatnie 8 lat. Ostateczne starcie między siłami żywych i martwych. Wielka bitwa na przedmurzu, dziedzińcu i wewnątrz zimowej warowni Starków za nami. I długo, bardzo długo widzowie nie zapomną tego, co przygotowało dla nich HBO.
By nie psuć zabawy tym, którzy dopiero zasiądą przed telewizorami, powstrzymam się od zdradzania elementów fabuły. Powiem tylko, że niemal wszystkie teorie na temat tego, w jaki sposób przebiega decydujące starcie o przyszłość Siedmiu Królestw, możecie wyrzucić do kosza wraz z końcem kultowej sekwencji otwierającej każdy odcinek.
Bitwa o Winterfell zaskakuje bowiem na każdym kroku. I daje tak niesamowitą frajdę z oglądania, że nawet w chwili pisania tych słów, kilkadziesiąt minut po seansie, wciąż drżą mi ręce. Z podekscytowania, strachu, wzruszenia i podziwu. Dla bohaterów, z którymi zżyłem się od chwili premiery "Gry o tron" w 2011 roku. Oraz dla ekipy, która stworzyła największy spektakl w historii telewizji.
Zobacz: Jak zmieniali się bohaterowie "Gry o tron" HBO
Setki, jeśli nie tysiące statystów, choreografia walk, pirotechnika i efekty specjalne, fenomenalna gra aktorska obsady, doskonałe udźwiękowienie i muzyka. Bitwę o Winterfell wyreżyserował Miguel Sapochnik, który dla "Gry o tron" nakręcił chyba wszystkie odcinki uznawane przez fanów za te najlepsze, znowu tego dokonał. A to, co przygotował tym razem, z powodzeniem można puszczać na kinowych ekranach. Co ja mówię - nie można, a powinno.
Ostatni raz tak dobrze bawiłem się na produkcji fantasy ponad 15 lat temu, kiedy kina szturmem podbijał "Powrót króla". W przeciwieństwie jednak do nagrodzonej 10 Oscarami produkcji Petera Jacksona, Bitwę o Winterfell ogląda się bez znużenia. Odcinek serialu HBO jest bowiem jak pędzące ferrari w zestawieniu z dobrym, ale mało drapieżnym samochodem rodzinnym. Jak Pendolino, któremu w drodze do stacji końcowej ustępować muszą pociągi Przewozów Regionalnych.
Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że przynajmniej 3/4 budżetu przeznaczonego na realizację całego sezonu ósmego poszło na sfilmowanie apokalipsy pod Winterfell. A wrażenie wielkiego spektaklu tylko podkreślają dwa pierwsze odcinki tegoż sezonu, w których pięknie pożegnano kilkoro naprawdę ważnych dla fabuły bohaterów.
Ich serialowa śmierć w obronie Westeros przed armią Nocnego Króla dzięki dwuodcinkowemu wstępowi porusza i wstrząsa do głębi. I prawdopodobnie nikt z wiernych widzów "Gry o tron" nie przypuszczał, że strata, wyrwa w sercu, jaką pozostawiają po sobie uśmiercone fikcyjne postaci, może być tak duża.
Gdybym miał opisać ten blisko półtoragodzinny spektakl jednym słowem, chyba po raz pierwszy w życiu, tak najzupełniej uczciwie, mógłbym użyć słowa: ARCYDZIEŁO. Ale, tak jak pisałem we wstępie, byłoby to ujmą dla najlepszej rzeczy, jaką kiedykolwiek pokazano w telewizji. Nawet jeśli nie jesteście fanami "Gry o tron", Bitwę o Winterfell po prostu musicie zobaczyć.
PS: I przed seansem zwiększcie nieco jasność w swoich telewizorach.