Co dziś robi Darek z "Siedmiu życzeń"? Daniel Kozakiewicz mówi nam, jak potoczyły się jego losy
Wszyscy znają go jako rezolutnego chłopca z serialu "Siedem życzeń". Dziś Daniel Kozakiewicz fotografuje, podróżuje, wywołuje skandale. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o swoim życiu po serialu.
27.01.2021 14:26
Przemek Gulda: Jak bardzo ma pan już dość opowiadania o swojej roli w słynnym serialu "Siedem życzeń", którą zagrał pan jako dziecko?
Daniel Kozakiewicz: Z jednej strony rzeczywiście jestem już tym znudzony, to temat całkowicie wyeksploatowany. W zasadzie nie ma już nic więcej do opowiedzenia, a jeśli nawet jest, nikt nie zadaje o to pytań, wszystkich interesuje to samo i najwyraźniej chcą słuchać tego samego. Z drugiej strony, to dla mnie nigdy nie będzie coś, o czym będę chciał zapomnieć i już do tego nie wracać. To bez dwóch zdań bardzo ważny etap mojego życia, piękne doświadczenie i wielka nauka. Coś, co wpłynęło na wszystko, co się później ze mną i wokół mnie działo.
Dlatego zapytam o tamten okres w pana życiu z trochę innego punktu widzenia: miał pan niezwykły dom, nietypowych rodziców. Jak to wpłynęło na pana dzieciństwo i pana późniejsze losy?
W zasadzie każdy z nas ma niezwykły dom i nietypowych rodziców. Ale nie zdajemy sobie z tego sprawy: dziecku zawsze wydaje się, że cały świat jest taki sam, jak jest w domu. A więc jako dziecko zupełnie nie miałem świadomości, że mój dom jest inny. Dziś oczywiście to widzę. Między moimi rodzicami była bardzo duża różnica wieku, charakteru i podejścia do życia.
Ojciec był od matki o wiele starszy, kiedy się urodziłem miał już 47 lat. Bardzo mocno poświęcał się pracy naukowej i społecznej, był spokojny, uporządkowany, prowadził bardzo stabilne życie. Nigdy nie był dla mnie typowym ojcem, z którym chodzi się grać w piłkę, był raczej autorytetem, guru, był też prawdziwą opoką - największym przyjacielem w moim życiu. Zawsze miał dla mnie czas, kiedy go potrzebowałem.
Nawet kiedy był mocno zaangażowany w politykę, był marszałkiem Sejmu, nigdy nie był ojcem nieobecnym. Potrafił wyjść z ważnego spotkania, żeby ze mną porozmawiać. Nauczył mnie bardzo wielu rzeczy, które są ze mną do dziś: tolerancji i szacunku do ludzi. Mama z kolei, jako artystka, zawsze była duszą wolną, frywolną i szaloną, wnosiła do naszego domu swoisty niepokój i wariactwo.
Czy pamięta pan, jak został pan przyjęty w szkole pierwszego dnia po premierze filmu?
To nie było tak, że premiera była jakimś szczególnym momentem, ani z mojego punktu widzenia, ani dla moich kolegów z klasy. To nie było tak, że obejrzeli pierwszy odcinek serialu i dowiedzieli się, że ktoś z ich klasy gra główną rolę. W zasadzie przestałem chodzić do szkoły już dwa lata wcześniej. Kiedy kręcony był serial, pracowałem jak dorosły człowiek - od rana do popołudnia były zdjęcia, potem wracałem do domu i miałem indywidualne zajęcia z wszystkich przedmiotów.
Nie miałem w tym czasie kontaktu ani ze szkołą, ani z podwórkiem. Ale wszyscy znajomi wiedzieli, że gram w filmie, więc to nie było dla nich żadną niespodzianką. Z okazji premiery nie odbywały się, tak jak jest dziś, żadne imprezy, bankiety, nie było też wielkiej akcji promocyjnej, więc moja twarz nie pojawiła się nagle na billboardach w całej Polsce. Dla mnie samego nie było też jakimś wielkim zaskoczeniem, że mogłem się zobaczyć na ekranie. To były niekończące się godziny wpatrywania się w swoją twarz na monitorze, w czasie montażu i postsynchronów. Premiera w TV nie była wielkim wydarzeniem, choć z pewnością była zamknięciem bardzo ważnego etapu w moim życiu.
Fotograf, pisarz, reżyser, instruktor impro - to tylko kilka z wielu pana dzisiejszych ról. Która jest najważniejsza?
Nie mam najmniejszej wątpliwości - fotografia. To jest coś, to towarzyszy mi praktycznie od zawsze i od zawsze jest na pierwszym miejscu. Swój pierwszy aparat dostałem od ojca, kiedy miałem 10 lat, a więc długo przed tym, zanim zagrałem w serialu. To moja wielka pasja i przyczyna wszystkich innych działań w moim życiu. Dzięki zdjęciom zacząłem podróżować po całym świecie, spotykałem wyjątkowych ludzi, nawiązywałem przyjaźnie i miłości. Jednak równolegle zapisywałem swoje przeżycia w pamiętnikach, co spowodowało, że w tym roku napisałem swoją pierwszą książkę, która teraz szuka wydawcy. W pewnym sensie to też wynikło z fotografii. Wszystko się zazębia, a robienie zdjęć pojawia się w każdej mojej historii.
Patrząc na pana najnowsze zdjęcia, nietrudno stwierdzić, że pana styl jest mroczny, drapieżny, trochę tajemniczy. Czy to świadoma kreacja?
Mój styl cały czas się zmienia, ewoluuje wraz z moim rozwojem osobistym. Jest pochodną, z jednej strony moich emocji, z drugiej - tego, co dzieje się wokół mnie i na świecie. Z tego może więc wynikać, że to, co robię teraz, jest nieco mroczne czy tajemnicze. Nie cierpię szufladkowania, dlatego bronię się przed tym, żeby mieć własny styl. Kiedy widzę, że zaczynam stosować jakieś środki, trzymać się jakiejś poetyki, natychmiast zaczynam z tym walczyć, uciekać od tego. Jako artysta nigdy nie bałem się, że zrobię coś źle, albo tym bardziej, że zrobię coś, co będzie źle oceniane. Sztuka to wolność, oparta jest wyłącznie na mojej ekspresji, nie jest istotne, czy się komuś podoba, czy nie.
Wiele lat spędził pan w Peru. Jak to się stało?
Tak jak mówiłem, wszystko przez zdjęcia. Mój cykl kolaży fotograficznych pt.: "Podróż z Demonem - Wystawa popsutej fotografii" podróżowała po Polsce i Europie, ciesząc się wielkim powodzeniem wszędzie, gdzie była pokazywana. Dział promocji kultury w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wypatrzył to, pewnie z raportów polskich ambasad i placówek kultury, więc zgłosili się z propozycją, żeby ten zestaw prac wysłać także do Ameryki Łacińskiej. Zgodziłem się oczywiście, ale od razu pomyślałem: skoro moje fotografie tam polecą, czemu nie mógłbym polecieć z nimi. Zaczęło się więc niemal od przypadku, a skończyło się na bardzo poważnej historii - jechałem tam na pół roku, a ostatecznie spędziłem ponad dekadę, w zasadzie połowę swojego ówczesnego dorosłego życia.
Czy kultura południowoamerykańska jest dla pana ważna?
Pobyt tam był niezwykłym doświadczeniem, które bardzo silnie mnie ukształtowało, otworzyło umysł i duszę na sprawy zupełnie inne niż znałem do tej pory, na inną wrażliwość, bodźce, wartości, inny sposób życia. Mogę dziś powiedzieć z całą pewnością, że to moja druga ojczyzna. Moja córka, dziś już osiemnastoletnia, jest pół Peruwianką, to kolejna ważna sprawa, która mnie wiąże z tamtym miejscem na zawsze, tak jak wiele wspaniałych przyjaźni i doświadczeń. Nie mam najmniejszych wątpliwości: połowa mojego serca i duszy są dziś latynoamerykańskie.
W Ameryce Południowej miał pan wiele przygód. Która z nich była najbardziej dramatyczna i pamiętna?
Dość wyjątkowe doświadczenie, którego nie nigdy zapomnę, póki Alzheimer mnie nie odwiedzi, wydarzyło się w Sao Paulo. Wracałem autem w nocy do domu. Niespodziewanie w małej uliczce pojawił się policyjny radiowóz, z którego w bardzo agresywny sposób wyskoczyli policjanci: uzbrojeni i ubrani w kamizelki kuloodporne. Wycelowali mi w głowę z ciężkiej broni, przeładowując ją na moich oczach, w odległości jednego metra, ze wzrokiem niepozostawiającym wątpliwości, że to nie żarty.
Środek nocy, obskurna dzielnica, żadnych ludzi i trzy dubeltówki przystawione do szyb. Przez chwilę wyobraziłem sobie mój rozbryzgany mózg, jak w "Pulp Fiction". Na szczęście byłem z koleżanką, która jest Brazylijką. Natychmiast mi powiedziała, abym się nie ruszał nawet na centymetr, niczym się nie przejmował i wykonywał wszelkie rozkazy. I tak nie byłem w stanie się ruszyć, bo byłem sparaliżowany ze strachu. Gdy już przeszukali nas i cały samochód bardzo drobiazgowo, opuścili karabiny i bardzo miło poinformowali mnie, że jechałem pod prąd. Okazało się, że to rutynowy sposób kontroli w jednym z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie.
Poza tym nie miałem żadnej przygody, która nadawałaby się do filmu sensacyjnego. Parę razy zdarzyło się, że mnie okradziono lub musiałem uciekać przed "piraniami" - tak się nazywa łobuziaków, złodziejaszków ulicznych. Ale to nic wartego opowiadania.
Często zapuszczałem się w najciemniejsze i niebezpieczne zakątki, bo jestem ciekawy życia i ludzi, ale nic mi się tam nie stało, więc może czuwa nade mną jakiś anioł? Najbardziej bolesną, dramatyczną sytuacją była konieczność powrotu do Polski i pozostawienie w Limie mojej ośmioletniej córeczki, bez widoków na szybkie spotkanie. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, bo są to sprawy bardzo osobiste, rodzinne i dość prozaiczne, ale każdy rodzic może sobie to łatwo wyobrazić.
Spotykał się pan w dżungli z rodziną znachorów. Czym pana zainteresowali?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym napisać książkę. W Ameryce Łacińskiej tradycyjne wierzenia ludowe, obrzędy czy medycyna naturalna są obecne i na równi ważne z naukowym i materialnym podejściem do życia współczesnego. Żyjąc tam, nie da się tego oddzielić i nie doświadczyć. Los chciał, że poznałem i zaprzyjaźniłem się z cudownymi ludźmi, tradycyjną od pokoleń rodziną znachorów z Pucallpy. Z czasem przyjęli mnie jak swojego syna, brata. Spędzałem tam dużo czasu, uciekając z miasta, aby odpoczywać, leczyć się, poznawać ich wiedzę, zwyczaje, brać udział w ceremoniach, jak również w codziennym życiu na wsi w dżungli. Trwa to do dziś, tam mam swój dom, swoją rodzinę. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że Aladino Sanchez i jego bliscy zmienili moje życie i nauczyli mnie, jak być szczęśliwym, jak odnajdywać źródło radości i spokoju we wszystkim, co nas otacza.
Założył pan festiwal filmowy w... Las Vegas. Jak do tego doszło?
Po powrocie do Polski, pragnąc zrobić coś wyjątkowego, integrującego mnie na nowo ze środowiskiem, wymyśliłem, że nagramy piosenkę. Napisałem tekst, zaraziłem tym pomysłem przyjaciół, znajomych, rozmaitych artystów i zawodowców i zaczęliśmy nad tym pracować. To był pretekst, aby spędzać ze sobą miło i kreatywnie czas. A że trwało to ponad rok, zaraziło się tym, jak wirusem, ok. 100 osób. Powstała grupa artystyczna: "Ulica Piękna". Pomysły prześcigały pomysły, przyjemność się materializowała i tak powstał teledysk "Życie aż do śmierci". Byliśmy szczęśliwi z naszego dzieła, ale nie mieliśmy żadnego celu związanego z tym przedsięwzięciem. I co teraz? Zacząłem więc to wysyłać do wszystkich telewizji, radia, do mediów, aby o tym się dowiedzieli inni. Ale nikogo w Polsce to nie zainteresowało. Wręcz przeciwnie. Opinie i komentarze były fatalne.
I odłożył pan to na bok?
Ależ skąd. Któregoś dnia się wkurzyłem i zacząłem to rozsyłać po świecie. I tak w ciągu pół roku zdobyliśmy kilkanaście nagród na rozmaitych festiwalach filmowych, głównie w USA, ale i w Europie. Zostaliśmy docenieni. To była piękna nagroda. Za własne pieniądze pojechałem na jeden z tych festiwali, do Los Angeles. Tam poznałem ludzi, którzy byli tym zachwyceni. Dyrektor ogłosił mnie Królem Festiwalu i zaoferował, że mogę zrobić co chcę. Więc wymyśliłem, że zrobię Polish Short Film Festival, który miałby się odbywać niezależnie, w trakcie tego międzynarodowego festiwalu i promować polskich utalentowanych filmowców.
Dostałem zielone światło i zacząłem to robić. Festiwal przeniósł się do Las Vegas, gdzie odbyły się dwie edycje. Mieliśmy swój program, jurorów, projekcie, nagrody. Pokazaliśmy kilkadziesiąt krótkich metraży, artyści zdobywali kontakty, nagłośnienie, wiatr w plecy. Było cudownie. A skończyło się jak zwykle, bo... nie było pieniędzy. I tak jak nasz teledysk nikogo w Polsce nie zainteresował, tak nikogo w Polsce nie zainteresowało, aby wspierać i promować polskich, młodych, utalentowanych artystów na świecie. To nawet nie jest smutne. To jest po prostu "polskie". W Polsce wystarczą marzenia i wyobrażenia. Osiąganie sukcesu, to zbyteczny wysiłek. Wystarczy go ogłosić. Polska mistrzem Polski.
Jeden z pana najnowszych pomysłów to kalendarz ze zdjęciami kobiecych nóg. Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
Od siedmiu lat wydaję ścienny kalendarz Polskie Złote Nogi. Jestem fetyszystą kobiecych nóg, więc to dla mnie fantastyczny pretekst, aby wyróżnić nieprzeciętne kobiety. Dla mnie to artystyczny projekt, a dla nich szansa zrobienia wyjątkowej sesji zdjęciowej i zrealizowania swoich osobistych celów. Wziąć w nim udział może każda kobieta, bez względu na doświadczenie, zawód, wiek czy pochodzenie. Jednak najważniejszym kryterium wyboru jest osobowość i poczucie kobiecości.
Zależy mi na tym, aby były to kobiety, dla których udział w tym projekcie jest czymś więcej niż okazją do darmowej sesji fotograficznej. Każda ma swój własny powód. Dla jednych jest to ważne doświadczenie i dorobek zawodowy, dla innych - pokonanie strachu i udowodnienie sobie własnej wartości. Są też takie, które dokonują wielkich zmian życiowych i jest to dla nich jak iskra w podjęciu decyzji. Dla innych wreszcie jest to po prostu niesamowita przygoda, o której w skrytości marzyły. Być może są też inne motywacje, ale to jest ich tajemnica.
Jak to wygląda w praktyce?
Co roku wymyślam inną stylistykę i koncepcję zdjęć, aby odkrywać różne formy opowiadania o kobiecości. Od tajemniczych, buduarowych, aż do barokowych kolaży. A wszystko zaczęło się od komentarza mojego kolegi w trakcie wernisażu, na którym pokazywałem m.in. mural z tysiącem zdjęć nóg kobiet z całego świata. Podpuścił mnie, abym zrobił konkurs i nagrodził najlepsze uczestniczki udziałem w kalendarzu. Zażartował, a ja to potraktowałem poważnie.
Czemu właśnie nogi?
Moim zdaniem najlepiej opowiadają o osobowości. W jaki sposób kobieta chodzi, jak siedzi, jak tańczy, jak je eksponuje, jak się ubiera, jakie buty nosi, jak o nie dba. Nogi opowiadają o seksapilu. I szczerze mówiąc, nie ma znaczenia, czy są długie i idealnych kształtów, bo czegoś takiego nie ma. Fascynuje mnie kobiecość, tajemniczy, niezrozumiały świat. Inspiruje, motywuje, uwodzi, daje najwspanialsze przeżycia i wielką siłę temu światu. Co roku powtarzam sobie, że to ostatni raz, a jednak nie potrafię porzucić tego projektu.
Nie jest to komercyjne przedsięwzięcie, robię to z pasji i dla sztuki. Więc pewnie już niedługo zacznę zdjęcia do ósmej edycji, na 2022 rok. Zapraszam zainteresowane kobiety do zgłaszania się jak najprędzej, bo tylko dwanaście z nich może wystąpić. Projekt ma swoją stronę na Facebooku, Instagramie, jest też strona internetowa, polskienogi.pl, gdzie można znaleźć formularz zgłoszeniowy. Kalendarz jest wydawany w limitowanym nakładzie, dla kolekcjonerów i miłośników fotografii i kobiecości, wszystkie egzemplarze są przeze mnie sygnowane.
Nazywa się pan często prowokatorem. Skąd to się bierze?
Taka jest moja natura. Skandal raczej wywołuje się ze świadomością, jakie to przyniesie skutki. U mnie to nie jest celowe. Nie robię rzeczy kontrowersyjnych dla skandalu, burzy i poklasku. Po prostu taki jestem w życiu codziennym, w kontakcie ze światem, ze sobą samym i z innymi ludźmi. Póki żyjemy nie wolno nam się godzić na to, co rutynowe i komfortowe. To byłby koniec, śmierć, stalibyśmy się automatami. Mam więc nadzieję, że zawsze będę żyć w zgodzie ze swoją naturą, nawet jeśli to będzie wywoływać kontrowersje czy skandale.
A jaki był największy "skandal", który pan wywołał? Za co najbardziej dostał pan po głowie?
Wiem, że dla wielu osób moje życie wydaje się wyjątkowo odważne, ale niestety muszę się przyznać, że jestem bardzo ostrożny i powstrzymuję się przed robieniem wielu rzeczy, które przychodzą mi do głowy. W zeszłym roku skończyłem pięćdziesiąt lat, więc nabrałem trochę odwagi. Szykuję nową stronę internetową, poświęconą mojej fotografii kobiet, gdzie będę publikować wszystkie sesje zdjęciowe, bez cenzury, więc może to będzie dość kontrowersyjne. Ale nie zamierzam już dłużej być taki poprawny. Męczy mnie hipokryzja i coraz większa pruderia. Świat, a w szczególności Polska, staje się potwornie zaściankowy i drobnomieszczański. W dobie internetu i ogólnie dostępnej informacji, ludzie się zachowują, jakby ich przenieśli prosto ze średniowiecza. To straszne. Więc być może szansa na skandal, wbrew pozorom, jest coraz większa.
Jak już wspomniałem, napisałem pierwszą część mojego "Dziennika Absurdalisty" i w tym roku będę kontynuować, więc opublikuję przeróżne historie z mojego życia, które, zapewniam, nie spodobają się wielu osobom o "moralnych" postawach. Życie jest piękne i na szczęście krótko trwa, więc trzeba żyć teraz i realizować swoje plany, nie czekając na lepszy moment.