Zwolniony za obronę TVN. "Pytali, po co podpisałem niszowy apel niszowych dziennikarzy"

Dziennikarz Radia Gdańsk Marcin Mindykowski twierdzi, że został zwolniony z publicznej rozgłośni za podpisanie apelu tysiąca dziennikarzy w obronie stacji TVN. To nie wszystko. – Rok temu zabroniono mi relacjonowania na antenie trzech wydarzeń kulturalnych – ujawnia.

Marcin Mindykowski, były dziennikarz Radia Gdańsk
Marcin Mindykowski, były dziennikarz Radia Gdańsk
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne

Ponad tysiąc dziennikarzy podpisało się pod apelem środowiska przeciwko tzw. lex TVN. Jednym z nich był dziennikarz publicznego Radia Gdańsk Marcin Mindykowski. Kilka dni po podpisaniu apelu Mindykowski dowiedział się, że już w Radiu Gdańsk nie pracuje. Nie podano mu powodów. – Łatwo połączyłem fakty – mówi Mindykowski.

Umowę z nim rozwiązał prezes Radia Gdańsk Adam Chmielecki. To współautor (wraz ze Sławomirem Cenckiewiczem) biografii Lecha Kaczyńskiego i Anny Walentynowicz, politolog i publicysta, który pisał wcześniej m.in. dla "Gazety Polskiej", "Naszego Dziennika" i "Do Rzeczy".

Prezes Adam Chmielecki wydał oświadczenie, w którym zapewnia, że "w Radiu Gdańsk nie dokonywano ustaleń - czy i kto spośród osób zatrudnionych w Radiu Gdańsk S.A. lub osób współpracujących z rozgłośnią podpisał apel w sprawie tzw. ustawy medialnej". Konrad Mielnik, bezpośredni przełożony Mindykowskiego w dziale kultury Radia Gdańsk, powiedział WP, że zwolniony dziennikarz "był zaledwie współpracownikiem", a nie pracownikiem radia.

Pod materiałem wideo rozmowa ze zwolnionym dziennikarzem.

Sebastian Łupak: Pracuje pan w mediach publicznych. Nie bał się pan konsekwencji podpisania apelu w obronie TVN?

Marcin Mindykowski: Nie wyobrażałem sobie, żebym miał tego apelu nie podpisać z powodu jakichś kalkulacji, czy mi to się opłaci, czy nie. Jestem dziennikarzem od 13 lat, wolność mediów jest dla mnie kluczowa. Zgadzam się z intencją tego listu. Uważam, że "ustawa anty-TVN" godzi w wolność słowa i pluralizm medialny. Jako zaniepokojony obywatel mam prawo wyrazić pogląd w tej sprawie. Gwarantuje mi to Konstytucja RP. 

Nie spodziewałem się takiej reakcji prezesa Radia Gdańsk. W lipcu zrealizowałem dla radia rekordową liczbę ponad 100 materiałów, zarówno informacyjnych, jak i większych, publicystycznych. Były plany mojej dalszej współpracy z rozgłośnią: we wrześniu miałem być np. na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nie było więc przesłanek do zakończenia współpracy. Za chwilę miała pojawić się nowa ramówka, a ja byłem prowadzącym dwóch audycji: "Magazynu Filmowego" i "Tygla Kulturalnego". 

Będę obstawał przy tym, że to spora odwaga cywilna, żeby ten apel podpisać, skoro pracuje pan w mediach narodowych…

Poza moim jest tam jeszcze kilkanaście podpisów aktualnych pracowników Polskiego Radia, głównie z Dwójki, ale też z Trójki, Jedynki, IAR-u, a także Radia Katowice, Radia Kraków czy Radia Kielce. Żadna z tych kilkunastu osób nie poniosła żadnych konsekwencji. Tylko ja.

Zerwanie ze mną współpracy za podpisanie apelu odbieram jako skandaliczne. To był masowy protest. Pod tym apelem są reprezentowane właściwie wszystkie redakcje poza TVP i jawnie prorządowymi mediami. Jeszcze raz przypomnę, że art. 54 Konstytucji RP gwarantuje mi możliwość wyrażania poglądów.

Próbował pan wyjaśnić, dlaczego został zwolniony?

Dwukrotnie próbowałem umówić się na rozmowę z prezesem Radia Gdańsk Adamem Chmieleckim, kontaktując się z jego sekretariatem. Zapewniano mnie, że dostanę odpowiedź, ale nic takiego nie nastąpiło. Wysłałem więc do niego pismo, że po dwóch dniach bezskutecznych prób kontaktu występuję o powody rozwiązania mojej umowy.

Skąd pewność, że został pan zwolniony za podpis pod apelem dziennikarzy?

Apel w obronie TVN podpisałem 12 sierpnia. Mój podpis w druku ukazał się 14 sierpnia. 19 sierpnia zadzwonił do mnie mój bezpośredni przełożony.

Co mówił?

Pytał, dlaczego podpisałem niszowy apel niszowych dziennikarzy. Odpowiedziałem, że chyba nie jest niszowy, skoro podpisało go ponad tysiąc dziennikarzy, w tym wielu naczelnych największych polskich mediów. Pytał dalej - czy w naszym radiu ktoś zabrania mi czegoś robić. Powiedziałem, że to nie jest list w obronie mojej swobody dziennikarskiej w Radiu Gdańsk, tylko przeciw ustawie, którą odbieram jako szkodliwą i niebezpieczną.

Mój przełożony powiedział, że każdy kraj ma podobne ustawodawstwo, a tylko wokół TVN jest taka afera. Dodał, że nie będzie nadstawiał za mnie karku i nie wystąpi w mojej obronie. "Teraz to prezes podejmie decyzję w pana sprawie" – zakończył. To, że prezes jest zły z powodu faktu podpisania przeze mnie listu, było wiedzą powszechną, słyszałem to od kilku osób. A jednak nie wezwał mnie na rozmowę i nie spojrzał w oczy po 9 latach mojej pracy.

Co było dalej?

W poniedziałek, 23 sierpnia, dostałem telefon z sekretariatu radia, że czeka na mnie pismo do odbioru. Powiedziałem, że jestem w Warszawie i przyjadę jutro. We wtorek, 24 sierpnia, odebrałem pismo. Było w nim jedno zdanie, że z dniem dzisiejszym prezes rozwiązuje umowę o współpracy, obowiązującą od 2012 roku. Tego samego dnia strażnik kazał mi oddać kartę wstępu do radia.

Protest przeciw upartyjnieniu mediów przed siedzibą Radia Gdańsk
Protest przeciw upartyjnieniu mediów przed siedzibą Radia Gdańsk © East News

W radiu nie zajmował się pan polityką, tylko kulturą. Były wcześniej jakieś pretensje do pana?

Prowadziłem i współtworzyłem pasma kulturalne, zajmowałem się filmem, wystawami, literaturą. Sugestii czy ingerencji niemal więc nie doświadczałem. Choć był jeden spektakularny wyjątek.

Co się stało?

Niemal równo rok temu otrzymałem zakaz informowania na antenie Radia Gdańsk o festiwalu filmów dokumentalnych Millennium Docs Against Gravity. Mimo że impreza była objęta naszym patronatem.

Skąd ten zakaz?

Zakaz dotyczył właściwie trzech imprez: festiwalu literackiego Miasto Słowa, Nagrody Literackiej Gdynia oraz festiwalu filmowego Millennium Docs Against Gravity. Ówczesny sekretarz redakcji [Artur Kiełbasiński, obecny naczelny należącego do Orlenu "Dziennika Bałtyckiego" – red.] poinformował mnie w mailu, że "decyzją Kolegium nie obsługujemy na żadnym poziomie żadnej z tych imprez".

Dlaczego?

Wcześniej media kasy SKOK Stefczyka – czyli Stefczyk.info - dopatrzyły się na festiwalu Miasto Słowa warsztatów o transseksualności. Napisali tekst, w którym zaakcentowali, że Radio Gdańsk objęło tę imprezę patronatem.

W reakcji na te doniesienia prezes wydał natychmiastowe oświadczenie, że cofa patronaty i Miastu Słowa, i Nagrodzie Literackiej Gdynia - en bloc, bo były ze sobą powiązane. Moja koleżanka z radia, która miała już nagrane o tych festiwalach trzy materiały, nie mogła ich wyemitować na antenie. Nie można było też ani jednym zdaniem poinformować, kto wygrał Nagrodę Literacką Gdynia.

A festiwal filmowy czym podpadł?

Z opublikowanego na stronie Radia Gdańsk tekstu wynikało, że "kontrowersje" wzbudził fakt, że jeden z 70 filmów opowiada o tragicznej sytuacji osób LGBT w Czeczenii, i że podczas festiwalu będzie debata na ten temat.

Tym razem prezes nie zdecydował się jednak na oficjalne cofnięcie patronatu. Nasze logo zostało usunięte z materiałów promocyjnych po cichu, po bezpośrednim kontakcie z organizatorami. A ja i inni dziennikarze otrzymaliśmy zakaz zrobienia jakiegokolwiek materiału na temat tego festiwalu. Nie można się było nawet zająknąć, zrobić zapowiedzi czy relacji. Co ciekawe, nie wycofano jednak z anteny wcześniej opłaconego spotu promocyjnego wydarzenia.

Zainicjowałem wtedy wewnętrzne pismo ponad 30 dziennikarzy, utrzymane w tonie troski o wiarygodność i wizerunek Radia Gdańsk. Ten list wywołał gniew prezesa, ale nie zostałem wtedy zwolniony. Dowiedziałem się za to od mojego przełożonego, że prezes jest na mnie cięty i że wstrzymało to sprawę przyznania mi etatu, na który czekałem od kilku lat. Mój kierownik mówił, że "uratował mnie spod topora", bo prezes już wtedy chciał mnie wyrzucić. I żebym się cieszył, że w ogóle mogę tu jeszcze pracować. 

Co teraz?

Mam miesięczne wypowiedzenie. Za chwilę będę zmuszony szukać pracy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (666)