To samo danie w Warszawie kosztuje 4 razy tyle. Byliśmy w knajpie po "Kuchennych rewolucjach"
Chociaż jeden z najpopularniejszych programów w ramówce TVN nie nadaje nowych odcinków od dłuższego czasu, nawet jego powtórki wciąż cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem, a ludzie chętnie odwiedzają zrewolucjonizowane lokale. Na wakacyjnej trasie WP postanowiliśmy więc sprawdzić, jak ma się jeden z nich 5 lat po wizycie Magdy Gessler.
21.07.2020 | aktual.: 21.07.2020 15:24
Na początku 2015 roku prowadząca "Kuchenne rewolucje" odwiedziła dość niecodzienne miejsce, w którym małżeństwo z wieloletnim stażem zdecydowało się otworzyć restaurację. Ponad 200-letni młyn położony w niemal samym sercu Bytowa (woj. pomorskie) kilka lat wcześniej padł łupem pana Mariusza, który namówił swoją żonę Wiolettę na zakup budynku i zainwestowanie weń oszczędności życia.
Małżeństwu prowadzenie biznesu gastronomicznego nie szło jednak najlepiej, więc poprosili o pomoc popularną restauratorkę. Ta przeprowadziła udaną (przynajmniej z jej punktu widzenia) rewolucję, wyróżniając nawet bytowski "Młyn" odznaczeniem "Poziomki" oraz wpisem w swoim przewodniku "Gdzie najlepiej zjeść i wyspać się w Polsce?".
Patrząc jednak na oceny, jakie od tego czasu zbiera restauracja pana Mariusza i pani Wioletty, można odnieść wrażenie, że po 2-3 latach utrzymywania standardu narzuconego przez Magdę Gessler nastąpiło znaczne pogorszenie obsługi. Przejezdni bywalcy lokalu zaczęli skarżyć się niezbyt smaczne jedzenie, problemy z obsługą gości czy nieadekwatną cenę dań w stosunku do liczby kalorii na talerzu. Komentujący sugerowali nawet, że lokal wymaga kolejnej rewolucji. Postanowiliśmy sprawdzić, jak jest w rzeczywistości.
Potencjalnych klientów już z oddali zachęca ogromny baner informujący o wizycie Magdy Gessler przed kilku laty. Podobna informacja, już z wizerunkiem znanej z TVN-u restauratorki w samym lokalu też pojawia się kilkukrotnie. Plakaty z prowadzącą "Kuchenne rewolucje" widoczne są praktycznie z każdego miejsca w lokalu, nie pozwalając gościom zapomnieć, kto jest pośrednio odpowiedzialny za jakość serwowanych posiłków.
Wbrew opiniom, jakie pojawiają się w internecie, w "Młynie" wita nas uśmiechnięta obsługa, która bardzo szybko znajduje reprezentacyjny stolik z dala od innych gości. Nie żeby było ich przesadnie dużo - w restauracji wciąż widać odpływ klientów związany z pandemią koronawirusa, jednak sama obsługa jakby zapomina o jego istnieniu, obsługując nas bez maseczek czy rękawiczek.
Kiedy siadamy przy stoliku (położonym na dość malowniczym zapleczu, z przepływającym obok niego strumykiem, przy którym konstruowane jest obecnie młyńskie koło), bardzo szybko dostajemy napoje oraz kartę dań, z której kelnerka poleca potrawy z dziczyzny. Niestety, pomimo zamówienia reklamowanej golonki z dzika po chwili okazuje się, że w restauracji zabrakło... dziczyzny. Szybka zmiana na golonkę wieprzową po kilku kolejnych minutach również okazuje się niemożliwa, gdyż w danym dniu (niedzielne popołudnie) wszystkie golonki zostały już zjedzone. Tak przynajmniej usłyszeliśmy od samej właścicielki.
Ostatecznie, nieco zrezygnowani, zdecydowaliśmy się zamówić danie na bazie karkówki oraz kaczkę na modrej kapuście. Spodziewając się długiego czasu oczekiwania, z zaskoczeniem otrzymaliśmy oba dania już po niespełna 20 minutach. Co więcej, zaserwowane w zastępstwie za reklamowane, acz niedostępne posiłki obiady okazały się być bardzo smaczne. Widząc nasz entuzjazm, właścicielka restauracji poinformowała nas, że dokładnie takie same dania można zamówić w prowadzonej przez rodzinę Gesslerów restauracji w Warszawie, z tym że tam kosztują one cztery razy tyle.
My najedliśmy się do syta za niespełna 30 złotych za danie i po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej w trasę. Nie mieliśmy wielkich oczekiwań w stosunku do cierpiącej na niedobór gości restauracji, ale zostaliśmy jakością potraw, pomimo braku w menu flagowych dań, pozytywnie zaskoczeni. Nieco zmartwiło nas nieprzestrzeganie zasady noszenia przez obsługę maseczek, ale byliśmy chyba jedynymi gośćmi, którzy w ogóle zwrócili na to uwagę.
Zapytana przez nas o powody nienoszenia ich (albo wciąż popularnych plastikowych przyłbic) obsługa krótko stwierdziła, że nikt z obecnych w lokalu nie ma symptomów koronawirusa, za to każdy pracownik "Młyna" regularnie dezynfekuje ręce, więc nie ma tu mowy o zagrożeniu epidemiologicznym. Czy takie podejście do pandemii jest właściwe, pozostawiamy do interpretacji czytelnikom.
Natomiast z całą pewnością musimy przyznać, że w bytowskim "Młynie" pomimo upływu lat wciąż czuć rękę Magdy Gessler. Chociaż ona sama mogłaby od czasu do czasu weryfikować, czy oklejone jej podobizną punkty gastronomiczne faktycznie wciąż na to zasługują.