Strzelaniny i seks, socjaliści i narodowcy. Tak podsumowali Polskę
6 listopada odbędzie się premiera "Króla" na podstawie bestsellera Szczepana Twardocha. Autor książki i współscenarzysta przyznaje, że już myśli o kolejnej produkcji filmowej. Ale zapewnia, że czytelnicy też nie muszą się martwić. O tym, jak powstawał najbardziej oczekiwany polski serial tego roku i czym się różni ekranizowanie dobrych i złych powieści, rozmawiamy z oboma scenarzystami – Twardochem i Łukaszem M. Maciejewskim.
29.10.2020 | aktual.: 01.03.2022 14:27
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Maciej Kowalski: Co cię najbardziej zaskoczyło, kiedy na ekranie zobaczyłeś historię, którą napisałeś?
Szczepan Twardoch: Mówiąc szczerze — bardzo niewiele, a wręcz zupełnie nic, bo brałem udział w każdym etapie powstawania tego serialu, od tworzenia scenariusza do pracy na planie. Więc nie było w zasadzie żadnych niespodzianek.
Jak zaczęła się ta praca?
ST: Od rozmów. Siedzieliśmy we czwórkę w gronie twórców formatu i przez wiele godzin rozmawialiśmy o tym, czym ma być ten serial. Nie było wśród nas lidera, wszystkie sprawy przedyskutowywaliśmy na zasadach równego głosu, w razie różnic zdań wypracowywaliśmy kompromis. Muszę przyznać, że to było bardzo satysfakcjonujące.
Często pojawiały się między wami różnice zdań?
ST: Tak, nie zgadzaliśmy się bardzo często co do różnych szczegółów, ale spory nigdy nie przerodziły się w konflikt, który mógłby zagrozić produkcji serialu. Bardzo mnie to ucieszyło. Mam wrażenie, że to brało się stąd, że wszyscy mamy poważne podejście do naszego rzemiosła. A to jest coś, co bardzo sobie cenię.
A jak się czułeś pierwszego dnia na planie, kiedy to, co wymyśliłeś, a potem wspólnie opracowaliście, zaczęło się materializować?
ST: Muszę przyznać, że pierwszym uczuciem, jakie się u mnie pojawiło, kiedy wszedłem na plan, było wzruszenie. Po pierwsze dlatego, że wytwory mojej wyobraźni rzeczywiście zaczęły przyjmować bardzo realną postać. A po drugie - to był moment, kiedy naprawdę uwierzyłem, że to się dzieje, że ta powieść zamienia się w serial.
Jakim współpracownikiem i współscenarzystą okazał się Szczepan Twardoch? Bronił każdego słowa, bohatera, wydarzenia jak niepodległości?
Łukasz M. Maciejewski: Tak, oczywiście, miałem obawy co do tego, jak się będzie pracowało z jednym z najbardziej poczytnych polskich pisarzy. Ale szybko okazało się, że są one zupełnie bezpodstawne, bo ma on bardzo dużą tolerancję, jeśli chodzi o ingerowanie w jego tekst i bardzo głęboką świadomość odrębności językowej powieści i serialu. Nie było między nami żadnych większych sporów. Miałem wręcz wrażenie, że trochę go bawi to, że musi wracać na nowo do czegoś, co już dawno zamknął. Gorąco zrobiło się tylko przy pracy nad jednym z motywów, które pojawiają się w książce. Nie chciał się dobrze przenieść do serialu, ale Twardoch się uparł, żeby go tam umieścić. Na szczęście udało nam się jakoś z tym poradzić i skończyło się tak, że wszyscy byli zadowoleni.
ST: Oczywiście najtrudniej ocenia się samego siebie, ale mam wrażenie, że byłem wręcz bardziej skłonny do zmian w tekście, niż cała reszta współtwórców scenariusza. Przychodziłem na spotkania z wielką pokusą, żeby wywrócić do góry nogami to, co napisałem, opowiedzieć tę historię zupełnie inaczej. Czasem miałem wrażenie, że to oni muszą bronić przede mną mojej własnej powieści. Od samego początku wyszedłem z założenia, że wierność tekstowi nie jest dla mnie w tym przypadku żadną wartością. Chciałem, żeby ta adaptacja była dobra, a niekoniecznie wierna. Ale koniec końców okazało się jednak, że wcale nie odeszliśmy tak daleko od tekstu powieści.
Jakie były największe zmiany?
ST: Myślę, że najważniejsza była ta, na którą zdecydowaliśmy się na samym początku: porzucenie powieściowej narracji pozornie subiektywnej i zastosowanie opowieści zobiektywizowanej. W powieści ta historia opowiadana jest z punktu widzenia konkretnej postaci, w serialu potrzebowaliśmy czegoś innego - możliwości pokazania wydarzeń z różnych perspektyw. Ta zmiana była więc kluczowa i bardzo otwierająca.
Co było najtrudniejsze przy przenoszeniu tej historii z języka powieści na język serialu?
ŁM: Od dawna mam wrażenie, że najłatwiej przenosi się na ekran złe książki, kiedy ma się do czynienia z dobrą powieścią, a tak jest w tym przypadku, zadanie jest dużo trudniejsze. Problemy pojawiają się w kilku momentach. Jednym z nich jest z pewnością wielopoziomowość "Króla". Mam na myśli przede wszystkim wiele poziomów czasowych - tam przecież jest pełno retrospekcji i przeskoków w inne czasy. To było bardzo trudne do dobrego skomponowania na płaszczyźnie serialowej. Druga rzecz to szerokie rozmiary uniwersum stworzonego w powieści. Nie było łatwo przenieść jego bogactwa na ekran. Na początku często zadawaliśmy sobie pytanie: czy ta wizja nie jest jednak zbyt szeroka na serial, czy poradzimy sobie z jej pokazaniem? Przestaliśmy mieć takie obawy, kiedy dostaliśmy z Canal+ sygnał, że w zasadzie nie mamy ograniczeń. Od początku wiedzieliśmy, że to nie ma być zwykły serial, ale coś specjalnego. Tu reżyserem nie miał być budżet. To nas uspokoiło i uskrzydliło.
Wiadomo było od początku, kto musi być główną postacią serialu, ale jak wyglądało budowanie innych bohaterek i bohaterów i decydowanie, kto z nich będzie odgrywał ważną rolę na ekranie?
ŁM: Od początku kierowaliśmy się założeniem, żeby zachować jak najwięcej bohaterek i bohaterów, którzy pojawiają się na kartach powieści. Jest tam mnóstwo postaci, które są charyzmatyczne, ekscentryczne, intrygujące. Kiedy czyta się "Króla", ma się poczucie, że są one bardzo barwnie i bogato namalowane. I tak rzeczywiście jest, ale czasem okazywało się, że to jednak za mało, jeśli chodzi o potrzeby serialu. Musieliśmy więc je rozbudowywać, dodawać im różne historie z przeszłości, żeby je jeszcze bardziej uwiarygodnić. Szybko okazało się też, że tych bohaterów jest po prostu... za mało. Mamy przecież do czynienia z potężnym gangiem, który trzęsie dużą częścią przedwojennej Warszawy. To nie może być tylko kilku, choćby najbarwniejszych, bandytów. Musieliśmy dopisać, "domyśleć" kilka dodatkowych postaci.
ST: Nie brałem co prawda udziału w samym castingu. Uznałem, że zupełnie się na tym nie znam, nie będę więc w stanie w niczym pomóc. Ale potem miałem okazję intensywnie popracować z aktorkami i aktorami. Praktycznie w przeddzień rozpoczęcia zdjęć doszedłem do wniosku, że sporych zmian wymaga warstwa dialogowa scenariusza. Miałem wrażenie, że potrzebne jest większe zróżnicowanie języka postaci, wymyślenie osobnego idiomu językowego dla każdej z nich. Zacząłem więc rozmawiać z odtwórczyniami i odtwórcami poszczególnych ról na temat tego, jak mają mówić.
Jeśli chodzi o język w serialu, nie można nie wspomnieć o tym, że część dialogów słychać z ekranu w jidysz...
ST: Bardzo nam na tym zależało, to był ważny warunek, żeby świat pokazany w serialu był wiarygodny. Nie chcieliśmy, żeby to był tylko ornament, ale ważna część tworzenia ekranowej rzeczywistości. Mam wrażenie, że jest to pierwszy film zrealizowany po wojnie w Polsce, w którym jidysz jest wykorzystane w tak szerokim zakresie. To nie było łatwe, ten język co prawda nie jest dziś zupełnie martwy, ale musieliśmy próbować odtworzyć jego prawie zupełnie nieużywane rodzime odmiany: warszawską i wileńską. Mieliśmy zespół konsultantów, którzy pracowali z aktorkami i aktorami. Trudno mi oczywiście oceniać rezultaty, bo nie znam tego języka, ale sądząc po opiniach ludzi, którzy go znają - udało nam się osiągnąć zamierzony rezultat.
To tylko część obrazu przedwojennej Warszawy, który budowaliście...
ST: Tak, to Warszawa dość mocno odmienna od dzisiejszej, a tym bardziej tej sprzed kilkunastu lat, wielokulturowa i wielojęzyczna.
Jakie znaczenie miała dla ciebie, zadeklarowanego Ślązaka, ta wycieczka do stolicy?
ST: To była bardzo ciekawa przygoda. Kosztowała mnie sporo pracy, ale dała dużo satysfakcji. To już w sumie trzy powieści: "Morfina", "Król" i "Królestwo", wszystkie dzieją się w Warszawie: przedwojennej i wojennej. Żeby je napisać, musiałem sporo czasu spędzić w archiwach i zrobić solidną kwerendę. Naczytałem się wtedy mnóstwo starych gazet, książek, wspomnień. Bardzo lubię tę część mojej pracy pisarskiej, te intensywne studia, zanurzanie się w innym świecie.
"Król" to powieść historyczna, ale można z niej wyczytać wiele spraw ciekawie rezonujących ze współczesnością. Na których ci szczególnie zależało?
ST: Zawsze bardzo się bronię przed czytaniem współczesności przez pryzmat historii. Nie zgodzę się z tym, że ta powieść i serial mówią coś konkretnego o dzisiejszych czasach. To raczej jest tak, że pokazują one co najwyżej historyczne źródła konfliktów, które dziś rozpalają rzeczywistość.
Czy praca przy serialu spodobała ci się na tyle, że będziesz chciał do tego wracać?
ST: Tak, na pewno. Nie chcę jeszcze oczywiście, a wręcz nie mogę, zdradzać szczegółów, ale na pewno będę jeszcze pracował w takim charakterze. Natomiast mogę z całą pewnością zadeklarować, że to jednak powieść wciąż pozostanie dla mnie najbliższym i pierwszorzędnym narzędziem komunikowania się z odbiorczyniami i odbiorcami.
Zobacz także