To ona zaśpiewała "Mydełko Fa!". Co stało się z jej karierą po tak wielkim hicie?
Zaczęła od zwycięstwa na festiwalu w Opolu. "Później może być tylko gorzej" – usłyszała od kolegów z branży. Mylili się. Piosenki Marleny Drozdowskiej przeszły do historii polskiej muzyki.
19.03.2023 | aktual.: 20.03.2023 09:40
Piosenkarka, producentka. "Od zawsze" w bardzo szczęśliwym małżeństwie z muzykiem, gitarzystą i producentem, Janem Drozdowskim. Branża śmieje się, że Marlena "nie istnieje", bo... nie zna uczucia zazdrości i zawiści, a barwy jej głosu nie sposób podrobić. Sama o sobie mówi, że jest dziewczyną z Nowolipek, z Warszawy.
Anna Pawlak: To ważne, skąd jesteśmy?
Marlena Drozdowska: Niezwykle. Oczywiście najważniejsza jest rodzina, ale otoczenie w jakim się wychowujemy, też ma olbrzymie znaczenie. Najczęściej uświadamiamy to sobie, gdy jesteśmy już dorośli. Ja miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców i dwóch starszych braci. W moim domu zawsze obecna była muzyka, dużo radości i śmiechu. Rodzice byli bardzo serdecznymi, dowcipnymi ludźmi. Jak się przyjaźnili, to na wieki, jak kochali – to na zabój. Mnie traktowali bardzo poważnie.
Marlena Drozdowska& Mariusz Czajka - "Mydełko Fa "
Mogła Pani uczestniczyć w spotkaniach, gdy przychodzili do rodziców znajomi?
Oczywiście. Rodzice zapraszali swoich najlepszych przyjaciół, zwykle sześć-osiem par. Przed ich przyjściem mama ubierała mnie pięknie, wiązała kokardę na głowie. Dziś śmieję się, że moje okulary na włosach, których używam zamiast opaski, to pokłosie dziecinnej kokardy. I tak wystrojona, przejęta, czuwałam przy drzwiach. Każdą wchodzącą parę witałam niskim ukłonem i mówiłam: "Witajcie. Zapraszam państwa na fajne imieniny z niespodzianką" – śmieje się. – Z niespodzianką, bo mama zawsze coś dla mnie przygotowywała ekstra i szeptem informowała, gdzie ją znajdę. Nieprawdopodobne, że jeszcze i na to znalazła czas. Rozczulam się, kiedy o tym dziś myślę, bo widok takiego dziecka musiał być dla dorosłych niezwykle zabawny
Jak Pani wspomina swój wstęp w Opolu w 1974 r.? Nieczęsto się zdarza, by na najważniejszy w Polsce festiwal piosenki przyjeżdżała debiutantka i wyjeżdżała z pierwszą nagrodą!
Chciałoby się powiedzieć – przyjechała, zaśpiewała i wygrała! Rzeczywiście tak było. Byliśmy jedynymi debiutantami wśród zawodowców i już to było ewenementem. Mówię "my" bo ukochaną przeze mnie do dziś piosenkę "Radość o poranku", do słów Jonasza Kofty i muzyką Juliusza Loranca, śpiewałam z Grupą I. Chcieliśmy, by zespół nazywał się "&", ale dowiedzieliśmy się, że "przecież jest świetny polski odpowiednik". W Opolu, kiedy zjawiliśmy się na próbie, każda z trójki dziewczyn w innym stroju, zgonili nas ze sceny! A Olga Lipińska oznajmiła nam, że na scenę w takich strojach nie wyjdziemy! Zespół musi mieć jednakowe ubrania!
Bo...
Do dziś nie rozumiem dlaczego. Być może taki wtedy obowiązywał wymóg. No i zaczęła się zabawa. Do występu mieliśmy jeden dzień, w sklepach nie było nic... Uratował nas znajomy muzyk, który właśnie wrócił z Berlina i przywiózł dla swojej dziewczyny czarne podkoszulki. Dziś jeszcze raz mogę mu podziękować. Długie spódnice uszyłyśmy sobie same... Sławek – jedyny chłopak w zespole – miał wtedy wolny wieczór...
Czuła Pani wtedy, że właśnie zmienia się Pani życie?
Oczywiście, że nie. Byłam nastolatką. Po festiwalu pojechałam na obóz harcerski, a tam non stop słyszałam "moją piosenkę". To było niesamowite uczucie. Po wakacjach grzecznie wróciłam do szkoły na Bednarską – śmieje się. – Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ta piosenka i ta wygrana otworzyła przede mną chyba wszystkie drzwi.
Skąd nastolatka wie, jaką propozycję przyjąć, co odrzucić?
Mam chyba szczęście w życiu. Otrzymałam propozycję występów w kabarecie "Pod Egidą" Jana Pietrzaka. Tam zresztą poznałam mojego męża Janka. Niedługo potem ruszyłam do Berlina i słynnego w całej Europie zespołu Gerd - Michaelis Chor. Dziś żartuję, że to właśnie od tamtych czasów jestem "rozbisurmaniona" zawodowo. Co mam na myśli? Wiem, jak wyglądają idealni menadżerowie – wtedy miałam do czynienia z ośmioma, dziś nie mogę znaleźć jednego. Jak pracują garderobiane, jak mogą wyglądać relacje z kolegami w branży, o nic nie musiałam się martwić...
Kogo z tamtych czasów wspomina Pani najmilej?
Wszystkich. Miałam okazję śpiewać na jednej scenie z Gilbertem Bécaud, Mireille Mathieu, Charlesem Aznavourem, zespołem Bee Gees, Cliffem Richardem. Fantastycznymi zawodowcami i bardzo skromnymi ludźmi. Pamiętam, jak Cliff Richard podszedł do mnie, przedstawił się i serdecznie przywitał. Przecież wiem, kim jest, dlaczego mi się przedstawia? Powiedziałam mu o tym. Uśmiechnął się: "Jestem ciekawy skąd jesteś, jak się czujesz – to normalne. Podoba mi się twój głos". Wszyscy zachowywali się podobnie. Potem w Polsce wchodziłam do garderoby, przedstawiałam się i witałam z kolegami. Tak, byli zdumieni.
Kiedy i dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Polski?
Och, chyba po dziesięciu latach. A bezpośrednim powodem był moment, kiedy moja piosenka "Bajadera plaża" Andrzeja Korzyńskiego została piosenką numer jeden "Lata z radiem". Wtedy powiedziałam do męża: "Janek, to jest dobry moment, żebyśmy wrócili".
I był?
Hmm... Może odpowiem tak, wspólnie z Markiem Kondratem mamy swój udział w raczkującym polskim kapitalizmie. W 1991 r. nagraliśmy "Mydełko Fa". Miała to być satyra, od początku do końca piosenka prześmiewcza. Pamiętam, gdy wyszliśmy z nagrania, Marek na mnie spojrzał i westchnął: "I po co nam to było?". Następnego dnia jestem na Placu Konstytucji i z każdego miejsca słyszę naszą piosenkę!!! Mało tego, widzę kasety – na każdej inna okładka! Miałam wrażenie, że śnię. Podeszłam do jednego ze sprzedawców, a on mi zachwycony mówi: "Mamy fantastyczne nagrania, a jedna z piosenek jest naprawdę hitem – 'Mydełko Fa'". Byłam w szoku! Ktoś w nocy wyniósł z wytwórni materiał! Sponsor, który dał nam pieniądze, właśnie je stracił! Stałam tam i myślałam: świetnie, fatalnie!
Zarobili piraci?
Sprzedało się ponad milion trzysta tysięcy pirackich kaset! Firmie Henkel, produkującej mydełko, zrobiliśmy reklamę stulecia. Ale tak, dzięki "Mydełku" wróciłam na polski rynek. Wciąż uważam, że jest w nim jakaś energia, nie ma koncertu, na którym publiczność by się jej nie domagała. Dzięki niej spełniłam wiele marzeń. I spełniam je nadal.
Spotyka się Pani po koncertach z fanami?
Tak, zostaję z ludźmi i długo z nimi rozmawiam. Nie unikam kontaktów, nie wnoszą mnie na koncerty w skrzyni, jak Céline Dion, by nikt nie widział, że już jest w garderobie. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie, kiedy byłam na jej koncercie w Stanach Zjednoczonych
Ponoć zrobiła Pani rewolucję w życiu...
Przeprowadziliśmy się z centrum na obrzeża Warszawy. Mój ukochany mąż przez 3 lata był nieszczęśliwy, nie mógł się przyzwyczaić. Śmieję się, że przez ten czas siedział na ławeczce, jak w "Ranczu", i patrzył w dal. Oczywiście to żart, ale przenosiny z centrum do innej dzielnicy były dla niego jak wyprowadzka na koniec świata. Na szczęście dziś już nie wyobraża sobie życia bez naszego domu. Przy okazji pozbyliśmy się kilku kontenerów niepotrzebnych rzeczy, zwożonych z całego świata, a ja do dziś nie rozpakowałam 6 pudeł i 10 worów. Co ciekawe, mogę bez nich żyć.
Rozmawiała: Anna Pawlak - dziennikarka magazynu "Retro"