Prawdziwe historie, prawdziwy dramat. Widzieliśmy pierwsze odcinki „To twoja wina” i nie możemy wyjść ze zdziwienia
Co zrobić, żeby przyciągnąć Polaków przed telewizory w wakacje? Pokazać trudne sprawy rodem z najbardziej pokręconych rodzinnych awantur. Zadebiutował właśnie kolejny program do złudzenia przypominający to, co doskonale znamy.
W 1. odcinku 35-letnia Małgorzata ma żal do męża, 38-letniego Tomasza, producenta telewizyjnego, że jego nowy program poprowadzi jego była dziewczyna. Kiedy pretensje i podejrzenia Małgorzaty przybierają na sile, Tomasz postanawia skorzystać z pomocy terapeuty. Pada kluczowe pytanie: czy zazdrość zniszczy to małżeństwo?
Odcinek drugi: Aleksandra i Rafał po roku małżeństwa przechodzą poważny kryzys w związku. Powód? Nadopiekuńcza matka mężczyzny, która jeszcze nie może pogodzić się z faktem, że syn jest jednak dorosły. „Czy choroba marki przechyli szalę na jej korzyść?” – zastanawiają się twórcy serialu. Jeszcze tego samego wieczora poznaliśmy historię Kingi i Łukasza, który po 10 latach małżeństwa chce rozstać się z żoną. Ten związek też trzeba ratować u psychoterapeuty.
I trzeci – wisienka na torcie: 34-letnia pielęgniarka Beata Rafalska i jej 42-letni mąż Wojtek, instruktor tenisa, mieszkają razem z matką kobiety. Teściowa, była striptizerka, w niewybredny sposób kokietuje swojego zięcia. Brak skrupułów kobiety i niechęć Beaty do seksu z mężem pogłębiają kryzys w ich małżeństwie.
Co tydzień w czwartek nowy serial paradokumentalny „To twoja wina” serwuje widzom kolejne małżeńskie terapie na ekranie. Nowość Polsatu na wakacje brzmi niemal tak, jak pozostałe kilkanaście formatów, które mamy już na innych stacjach.
Pranie brudów na ekranie
„Miłość, oddanie, bezwarunkowe wsparcie, wiara w lepszą przyszłość i poświęcenie są w ich życiu równie częste, co zaniedbanie, zdrady, nieufność, intrygi, kłamstwo, kłopoty z dziećmi” – zapowiadają twórcy „To twoja wina” w opisie programu. Brzmi banalnie, bo większość z nas spotyka się z tym na co dzień. W życiu, nie przed telewizorem.
„To twoja wina” to kolejny serial paradokumentalny, czyli po prostu fabularyzowany dokument. Jest scenariusz, są aktorzy wybrani na castingach, są przerysowane dialogi. Tylko jedna rzecz wyróżnia nową produkcję Polsatu od całego tabunu pozostałych programów z półki „Dlaczego ja”. Tam nie ma przynajmniej lektora wyjaśniającego zawiłości fabuły – robią to z kolei sami bohaterowie, wprost zwracając się do widzów ze szczegółami swoich historii. Czysta abstrakcja.
Polsat idzie sprawdzoną drogą. Przetartą już kilkoma innymi programami, które serwują dawkę codziennej patologii i rodzinnego dramatu. Nie możemy wyjść ze zdziwienia z trzech powodów. Pierwszy: że w zalewie tych samych produkcji jest jeszcze miejsce na kolejne. A po drugie: że widzowie dalej chcą oglądać to samo w telewizji. Bo na to, że chcą, są statystyki. TVN-owski „Szpital” ogląda średnio 2 mln widzów. „Ukrytą prawdę” nieco ponad milion. Podobne wyniki osiągają „Dlaczego ja” i „Szkoła”, gdzieś na szarym końcu są „Pielęgniarki” – jednak z zaciekawieniem Polaków zawodem pielęgniarki mamy problem nawet w telewizji. Jest jeszcze trzeci powód – najważniejszy.
Skąd bierze się w nas chęć oglądania przerysowanych dramatów. Rozwody, zdrady, oszustwa, przestępstwa mniejsze i większe – te tematy pojawią się niezależnie czy serial jest o SOR, o gimnazjum, czy „słoikach” w Warszawie.
- Lepiej oglądać cudze dramaty, bo możemy oderwać się od własnych – mówi Monika Dreger, psychoterapeutka i autorka książki „Co boli związek”. – Wie pani, ludzie są ciekawi, czy problemy, które mają, dotyczą większej liczby małżeństw. Często spotykam się z tym w gabinecie. Próbują się ustawić w takiej hierarchii problemów. Myślą sobie często, że ich problemy są zbyt błahe, albo przyznają: „z takimi problemami to się pani jeszcze nie spotkała”. Oglądamy takie programy, bo to punkt orientacyjny dla wielu z nas. Ale oczywiście nie oszukujmy się, jest też gama widzów, którzy zwyczajnie lubią oglądać tabloidowe historie. To ich w jakiś sposób kręci – opowiada ekspertka.
- Wydaje mi się, że nie było wcześniej paradokumentu, który pokazywał terapie małżeńskie. Był kiedyś taki amerykański program, ale jednak na naszym polskim rynku to chyba ewenement. Ludzie są ciekawi, co dzieje się w naszych gabinetach. A u psychoterapeuty nie da się być widzem. W dodatku trzeba się przełamać, skorzystać z takiej pomocy, zapłacić. A program odsłania trochę tej tajemnicy z gabinetu – przyznaje Dreger.
Paradokument jak choroba przenoszona drogą kropelkową
- Pomagaliśmy kiedyś firmie producenckiej, która tworzyła program „Mamy mamy”. To był paradokument o tym, jak wychowuje się dzieci. Po jakimś czasie ta sama firma zgłosiła się do nas z prośbą, żebyśmy pomogli przy przygotowaniu „Warsaw Shore” – seksualizowany bardzo program. Nie podjęliśmy się tego, bo potrzeba by było sztabu specjalistów: psychiatry, seksuologa. Zapytaliśmy, dlaczego właściwie robią taki program. Odpowiedzieli nam, że śledzili różne badania rynku i wyszło im, że właśnie takie show będzie miało największą oglądalność – opowiada psychoterapeutka.
Przyznaje, że widz coraz częściej stawia na prostotę.
A zaczęło się w 2004 roku, gdy TVN wystartował z „W11 – Wydział Śledczy”, oparty na niemieckim serialu o policjantach. To był prawdziwy hit. Losy trzech duetów śledziły miliony widzów. „W11, stój bo strzelam” – krzyczały do siebie dzieci na podwórkach, dorośli analizowali sprawy. Sukces był na tyle duży, że niedługo później pojawili się na antenie „Detektywi”. Polsat z kolei odpowiedział „Sędzią Anną Marią Wesołowską”.
Prawdziwy boom nastąpił, gdy w 2010 roku Polsat pokazał pierwsze odcinki „Dlaczego ja”. Każdy odcinek to kolejna historia, kolejna tajemnica. To też dziecko naszych sąsiadów z Zachodu. "Verdachtsfälle", bo tak nazywał się oryginał, był nadawany w niemieckiej telewizji RTL. Paradokumenty wygrały walkę o widza. „Trudne sprawy”, „Dzień, który zmienił moje życie”, „Zdrady” – kolejne powstawały z prędkością światła.
Polsat, TVN, Telewizja Publiczna – każdy ma po kilka takich samych produkcji. I przynoszą niemały zysk. Podobno „Szpital” zapewnił TVN-owi ponad 80 mln złotych zysków. I choć możemy nazywać te programy czystą patologią, to zapisały się nam w popkulturze jak tatuaż zrobiony po imprezie na studiach. Niechciany, ale ślad zostanie na długo. Przykład: kultowy już mięsny jeż.