Piotr Kaszewiak zabiera głos ws. "Sprawy dla reportera". To tam stanął na głowie przed kamerami
Jest jednym z regularnych gości programu Elżbiety Jaworowicz. Jego żywiołowym komentarzom i widowiskowym zachowaniom na antenie domorośli analitycy w social mediach poświęcają często więcej uwagi, niż szukającym w "Sprawie dla reportera" pomocy ludziom. Skąd w TVP wziął się mecenas Piotr Kaszewiak i co sam myśli o swoich występach na antenie?
O interwencyjnym programie telewizyjnym "Sprawa dla reportera" nie pisze się ostatnio zbyt dobrze. Pojawiły się nawet głosy, że program stał się parodią samego siebie, a jeden z wystepujących tam prawników został… memem. Mecenas Piotr Kaszewiak opowiada Wirtualnej Polsce, dlaczego wciąż widzi sens występowania w tym programie i czemu czasem decyduje się, żeby na wizji - dosłownie i w przenośni - stanąć na głowie dla dobra bohaterek i bohaterów kolejnych odcinków.
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Panie mecenasie, jak skomentowałby pan to, co ostatnio dzieje się z programem "Sprawa dla reportera"?
Piotr Kaszewiak: A co się dzieje? Pytanie o program i jego formułę nie jest pytaniem do mnie. Jestem jedynie gościem audycji i nie mam wpływu na jej formę. Z mojego punktu widzenia liczą się ludzie, którym można dzięki temu programowi pomóc. Od lat nic się nie zmienia w tym względzie.
Z jakim poczuciem ogląda pan kolejne odcinki?
Przede wszystkim z dumą z pomocy tym bohaterom, którym udało się pomóc. Szczególnie tym, którzy jakiejkolwiek pomocy byli dotąd pozbawieni i udział w programie jest dla nich jedyną szansą, aby ktoś pochylił się nad ich losem. Jestem dumny, że mogę być skromną częścią historii takiego programu.
Dalsza część wywiadu pod materiałem wideo.
Jak w praktyce wygląda pomoc?
To oczywiście zależy od sytuacji. Czasem po zapoznaniu się ze sprawą, my adwokaci jesteśmy proszeni o reprezentowanie bohaterów podczas dalszego postępowania przed sądem. Czasem nie ma już takiej możliwości, zostają więc nam tylko listy i apele do polityków, ministra sprawiedliwości - Prokuratora Generalnego czy do Rzecznika Praw Obywatelskich. Renoma programu pomaga uzyskać ich wsparcie.
Czemu zajmuje się pan takimi sprawami?
Pomoc innym to istota codziennej pracy każdego adwokata. Myślę, że każdy z nas czuje się odpowiedzialny za to, aby starać się pomóc tym, którzy sami nie są w stanie wyartykułować swoich racji i znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Cieszę się, kiedy mogę spróbować znaleźć to wyjście i pokazać je bohaterom.
Jak to się dzieje, że ludzie popadają w takie kłopoty?
Z moich obserwacji wynika, że bardzo często chodzi o elementarne braki w edukacji prawnej obywateli. Z nich wynika nieumiejętność zadbania o własne interesy i bezpieczeństwo prawne. Niestety są ludzie, którzy bezwględnie i bez skrupułów to wykorzystują. Czasem chodzi o sprawy zupełnie podstawowe i wydawałoby się, niezwykle proste.
Zobacz też: Awantura na planie Sprawy dla reportera
Jak uniknąć takich sytuacji?
Czasem wystarczy po prostu odbierać i czytać listy polecone, które otrzymujemy np. właśnie z sądów. To, że często ignorujemy korespondencję albo uważamy ją za nieistotną, to błąd, którego można byłoby uniknąć poprzez odpowiednią edukację w szkołach.
To znaczy?
Powinno się uczyć nas, jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności tego, jaką wagę ma np. złożenie przez nas podpisu na dokumencie, jakie tragiczne konsekwencje może nieść udostępnianie innym naszych dokumentów tożsamości, czy choćby poręczenie pożyczki za inna osobę. Wystarczy przegapić jedną ważną informację, zignorować wezwanie sądowe, nie odwołać się w terminie od wyroku czy decyzji i rozpędza się lawina problemów, z których trudno się uwolnić.
Jak pan trafił do "Sprawy dla reportera"?
Prawie dziesięć lat temu pomagałem pro bono osobie, która - jak się okazało - zgłosiła się wcześniej do programu. Zostałem poproszony o udział w tej audycji, a następnie, ku mojemu zdumieniu, poproszono mnie o udział w następnej i kolejnej - tym razem już w charakterze niezależnego eksperta. I tak od lat - niezmiennie zdumiewa mnie, co Elżbieta Jaworowicz dostrzegła w młodym adwokacie, obdarzając go takim zaufaniem.
Jaką sprawę pamięta pan najbardziej?
Pamiętnych spraw było naprawdę mnóstwo. Tym bardziej że to często historie niezwykle emocjonalne, o których trudno jest potem zapomnieć.
Czy nie spotyka się pan z uwagami ze strony palestry, że to, co pan robi w telewizji, nie licuje z powagą pana zawodu?
Pewnie chodzi o moje słynne stanie na głowie, a raczej próbę stania?
Opinie na temat tego epizodu są dość skrajne.
Faktycznie w jednym z programów wystąpili rodzice ciężko chorego dziecka, zdruzgotani, że w okresie pandemii zbiórka na horrendalnie drogi i nierefundowany lek całkowicie się zatrzymała. Błagali o ratowanie życia ich dziecka, liczył się czas - lek można było podać tylko do pewnego momentu rozwojowego. Apelowaliśmy do widzów o wpłaty.
Ale gdzie tu miejsce na stanie na głowie przed kamerami?
W studiu była też krewna tego dziecka - zawodowa gimnastyczka. To właśnie wtedy, pod wpływem chwili, wspólnie z ojcem chorego postanowiliśmy dosłownie "stanąć na głowie dla sprawy".
Czy Pana zdaniem takie zachowanie przystoi mecenasowi, nawet jeśli demonstrowane jest w słusznej sprawie?
Oczywiście - zawsze mam w pamięci to, kim jestem i to, że wykonuję zawód zaufania publicznego. Toga adwokacka i złożone ślubowanie nie mogą jednak krępować odruchów człowieczeństwa. Jeśli czasem trzeba okazać odrobinę dystansu do samego siebie i wykonywanego zawodu, po to, by uratować ludzkie życie, nigdy nie będę miał z tym problemu.
Czyli nie miał pan żadnych nieprzyjemności po tym dość widowiskowym odruchu?
Sądząc po serdeczności, jaka spadła na "Sprawę dla reportera" po emisji tego odcinka, wyniku zbiórki od widzów i obecnym szczęściu rodziców, myślę, że nie zawiodłem palestry.