"Od przedszkola do Opola": Michał Juszczakiewicz: Telewizja nas nie ograniczała, stworzyliśmy program marzeń

Zacznijmy od samego początku. Skąd się wziął pomysł na tego typu program?

Cała struktura była bardzo przemyślana. Zaczęło się od pomysłu Joli Mąkosy, która zwróciła się do Maćka Grzywaczewskiego z agencji Profilm, żeby zrobić "Od przedszkola do Opola". Miała ogólny zamysł programu, który sam w sobie nie był jakąś nowością. Jola świetnie mówi po francusku, oglądała kanały francuskojęzyczne w telewizji. We Francji przez kilkadziesiąt lat był nadawany w telewizji popularny program "L'École des Fans". "Szkoła fanów" - tak to można tłumaczyć. To był rodzinny program, w którym Jacques Martin zapraszał małe dzieci i znane gwiazdy piosenki francuskiej. Dzieci śpiewały do półplaybacku i oczywiście wszystkie otrzymywały tę samą liczbę punktów. Program ukazywał się dopóki żył Martin i cieszył się stałą popularnością. Jola pomyślała, że to fajna formuła. Wymyśliła tytuł i przyszła z tym pomysłem do Macieja. Ten z kolei do publicznej telewizji z pytaniem, czy byłaby zainteresowana takim programem. Zamówiła go Jedynka. Maciej szukał potem reżysera tego programu. Zaproponował tę funkcję mnie, bo
wiedział, że jako aktor i reżyser robiłem wcześniej spektakle dla dzieci. I zaczęliśmy działać. Telewizja stworzyła nam duże możliwości, nie ograniczała nas w tamtych czasach ani budżetem, ani możliwościami technologicznymi. Mogliśmy więc zaplanować program marzeń. Formułę programu ułożyliśmy w trójkę: Jola, Maciej i ja. Później zabrałem się za przygotowanie strategii tego programu jako reżyser i współautor scenariusza. Wiedziałem już, że będzie to miało formę konkursu piosenki i talk-show z dziećmi. Sposób rozmów z dziećmi inspirowany był programem "Świat w oczach dziecka" nadawanym niegdyś w radiowej Trójce. Prowadziła i redagowała go Teresa Kłys, a polegał na tym, że rozmawiała z małymi dziećmi na tematy dotyczące otaczającego je świata. I te wzruszające i prześmieszne rozmowy pokochała cała Polska. Postawiliśmy więc na to, żeby i u nas było i zabawnie, i wzruszająco. Co do warstwy muzycznej pomyśleliśmy, że muzyka na żywo byłaby rozsądnym rozwiązaniem i zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić - wybrać
stały zespół coverowy, czy zaprosić gwiazdy. Postawiliśmy na gwiazdy i ich zespoły, bo stwierdziliśmy, że to już samo w sobie będzie dużym atutem i siłą tego programu.

"Od przedszkola do Opola": Michał Juszczakiewicz: Telewizja nas nie ograniczała, stworzyliśmy program marzeń
Źródło zdjęć: © ONS.pl

21.03.2016 | aktual.: 25.03.2016 18:58

Jak program wyglądał od tak zwanej "kuchni"?

Uznaliśmy, że nie sposób tego nadawać na żywo, tym bardziej, że muzycy mieli grać z bardzo małymi dziećmi, co wymagało powtórek. Na podstawie moich wielogodzinnych rozmów podczas eliminacji stwierdziłem, że interesująca rozmowa z dzieckiem wymaga dłuższego nagrania i potem montażu. Nagrywałem zatem rozmowę w studiu przez załóżmy 20 minut, z czego wymontowywałem błyskotliwe momenty sprawiające wrażenie dialogu na żywo. "Zagęszczałem" rozmowę do mniej więcej 3-4 minut, tak by była bardziej atrakcyjna dla widza. Montaż umożliwiał również chronienie naszych gości. Wiadomo, czasami dziecko może coś "wychlapać" o rodzinie, co mogło być zabawne, ale kosztem rodziców, a oni nie życzyliby sobie aby tak ich przedstawiać. Zawsze szanowaliśmy ich wolę oraz integralność emocjonalną dziecka. Nie szukaliśmy taniej sensacji i żerowania na dramatach czy skandalach rodzinnych. Przecież i tak było wesoło i wzruszająco. Realizacja była elementem tworzonym z pełną świadomością. By zobaczyć, jak się robi talk-show, pojechałem do
Teatru Żydowskiego w Warszawie i oglądałem nagrywany tam "Wieczór z Alicją". Stał tam sześciokamerowy telewizyjny wóz transmisyjny, program rejestrowało sześć kamer. Porozmawiałem z Maciejem, powiedziałem: słuchaj, ja bym się nie hamował, brałbym też sześć kamer, jeżeli telewizja nie ma nic przeciwko. Jedna kamera na wysięgniku, jedna na wózku, cztery kamery na zbliżenia i różne kontrplany. Za takim pomysłem szły duże koszty. O dziwo TVP się zgodziła. Mieliśmy świetną ekipę realizacyjną. Mieliśmy też wsparcie radiowego wozu transmisyjnego Radia Gdańsk, bo trzeba było nagłośnić różne zespoły, od kameralnych po kilkudziesięcioosobowe chóry. I de facto, gdyby się przyjrzeć tej całej produkcji, to w Teatrze Muzycznym w Gdyni (gdzie budowaliśmy studio) stały takie siły, jakie telewizja dawała na festiwale muzyczne w Opolu czy w Sopocie. Dzięki temu miałem taką reżyserską swobodę, że gdy dziecko było prześmieszne albo nad wyraz zdolne, czasami decydowałem, że dziecko śpiewa a capella. I proszę sobie wyobrazić:
małe dziecko na scenie, realizacja jego występu kosztuje majątek i jest godna festiwalowej, a ja nie korzystam z tej całej techniki i wykorzystuję tylko jeden mikrofon i zbliżenie twarzy dziecka! Wydawało by się, że to marnotrawstwo, ale o dziwo nikt z telewizji na nas z tego powodu nie strofował. Bo efekt był fantastyczny i po prostu nam ufano. Miałem też swobodę montażu, bo nagranie trwało blisko 2,5 godziny, a ja z tego montowałem 30-minutowy program. Dodam tylko, że razem z montażystą Szymonem Tarwackim pracowaliśmy po dwa, trzy dni robiąc każdy odcinek, więc na efekt, który widzieliście w telewizorach, pracowaliśmy naprawdę ciężko.

I mimo tej już wykonywanej ogromnej pracy chciał pan być jeszcze prowadzącym?

Prowadziłem go trochę przez przypadek. Zrobiliśmy najpierw casting. Zaprosiłem i Tomka Stockingera, i Krzysia Tyńca, kumpli ze szkoły teatralnej, Rudiego Schuberta i wielu innych. Później w redakcji Programu 1 TVP oglądaliśmy próbki, a ja mówiłem, który z kandydatów bardziej mi się podoba. Redakcja przysłuchiwała się moim rekomendacjom i nagle jeden z redaktorów wypalił: panie Michale tak naprawdę to najwyraźniej pan sam najlepiej wie, o co w tym wszystkim chodzi, więc idealnie nadaje się pan na prowadzącego. Tyle, że moją ambicją zawsze było reżyserowanie. Powiedziałem, że się zgodzę pod warunkiem, że będę mógł pełnić obie funkcje, i oni na to przystali. W efekcie dla przeciętnego widza stałem się wyłącznie prowadzącym, a reżyserem według większości był nie wiadomo kto. Bo przecież kto czyta napisy na końcu? (śmiech)

Obraz
© (fot. AKPA)

Jak wyglądały castingi do programu, jak wybieraliście dzieci?

Wiedziałem, że w budżecie muszą być przewidziane duże finanse na castingi. Polegały na tym, że organizowaliśmy je w kilkunastu miastach w Polsce. Umieszczaliśmy w lokalnej prasie i mediach poszczególnych miast informację, że zapraszamy na przesłuchania. Na każde takie spotkanie w każdym z miast przychodziło około 50-70 rodziców z dziećmi, nie więcej. Okazywało się w przedziwny sposób, że żeby znaleźć przewidzianą na jeden program utalentowaną i zabawną piątkę dzieci, trzeba ich przesłuchać około 250. Zawsze około 10 proc. z tej dużej grupy miało potencjał, by być fajnym gościem naszego programu. Co ciekawe, na dziesięcioro dzieci zgłaszających się na casting przypadał zawsze tylko jeden chłopiec. Doszliśmy do wniosku, że żeby pozyskać dzieci do jednego programu, musimy zrobić castingi w przynajmniej pięciu miastach. A jeśli programy były dwa w miesiącu, to miast się robiło dziesięć. Na początku jeździłem wyłącznie ja, ale miałem ze sobą kamerę. Wynajmowaliśmy sale w poszczególnych domach kultury i
zapraszaliśmy naszych gości. Spotkanie z dzieckiem przeprowadzałem tak, by można było je bliżej poznać. Rozmowa z jednym malcem zajmowała mi 10-15 minut, co dawało około 4 dzieci na godzinę. Więc eliminacje trwały od 10 rano do 19 wieczorem od poniedziałku do piątku. Olszyn, Warszawa, Lublin, Rzeszów albo Kraków, Łódź, Wrocław - takie tury się robiło. W przypadku takiej ilości dzieci łatwo któreś pominąć albo pomylić, więc gdy przyjeżdżałem do Trójmiasta z materiałem, dopiero wtedy siadaliśmy z Jolą do magnetowidu. Wspólnie oglądaliśmy i decydowaliśmy, które dzieci zaprosić. Dodatkowo, objeżdżając Polskę widziałem, że wszędzie jest krucho z finansami. Wiele dzieci, które mogłyby być ciekawymi uczestnikami, mogło rezygnować, bo rodziców nie było stać na kilkudniową wyprawę do Gdańska. Przewidzieliśmy więc w budżecie, że koszt dojazdu i noclegi w Trójmieście dla dziecka i rodziców będzie opłacać program. Tak wymyślaliśmy elementy formuły, żeby nie gubić talentów i nie utrudniać sobie życia, nie zastawiać na
samych siebie pułapek, tylko mieć jak najwięcej atutów.

Jak się pracowało z gromadką dzieci na planie? Peszyły się przed kamerą czy przeciwnie, jeszcze bardziej popisywały?

Na nagrania zapraszaliśmy 6-7 dzieci, a do emitowanego programu wchodziło 5-6. Wynikało to z tego, że musieliśmy być przygotowani na różne sytuacje: a to dziecko zachoruje, a to odmówi śpiewania. Mając ten "zapas", kiedy dochodziło do takich sytuacji uspokajałem rodziców, mówiłem im, żeby się tym nie martwili, że to nie jest problem dla nas, że mamy zapas dzieci właśnie po to, że gdyby coś takiego się przydarzyło i nie było dramatu. Chcieliśmy, żeby dziecko nie czuło żadnego obciążenia ani presji. To powodowało poczucie dużego komfortu, dzieci śpiewały po dwa, trzy razy. Używałem zawsze pozytywnej motywacji. I kiedy je chwaliłem, to każdy kolejny powtarzany występ był lepszy. To oczywiście sprawiało, że nagranie programu potrafiło się często bardzo przeciągać. Ekipa produkcyjna często musiała cierpieć z powodu mojej skłonności do rejestrowania powtórkowych wersji. (śmiech) Ale dawało to dobre efekty. Dawaliśmy dzieciom poczucie, że są dla nas najważniejszymi gośćmi programu. Jeśli dzieci się rozkręcały,
czuły się swobodnie, zaskakiwały nas na każdym kroku, to była nasza największa radość, bo szukaliśmy ciekawych osobowości. Nieprzyjemne zaskoczenia z rzadka się pojawiały. Kiedyś jeden trzyletni młodzieniec, po tym, jak nie odważył się wystąpić i odmówił śpiewania, podszedł do mnie po programie i powiedział: następnym razem jak mnie pan zaprosi to zaśpiewam. I faktycznie później zaśpiewał, chyba ze Staszkiem Soyką. Dla dziecka czy to jest występ przed kamerami, czy przed publicznością w domu kultury, czy przed rodziną w domu, to tak samo duże przeżycie. Nam zależało na tym, żeby występ w studiu był dla nich sytuacją minimalnie stresującą. Ponadto zawsze podkreślaliśmy, że my nie jesteśmy "kuźnią talentów" i nie robimy z dzieci małych gwiazd. Uważaliśmy, że jest to zwyczajnie przedwczesne. Tworzyliśmy wyłącznie przestrzeń, w której rodzice mogli zauważyć talent swoich dzieci. Zadanie dbania o dalszy rozwój talentu należało do rodziców, wychowawców, instruktorów w domach kultury, nauczycieli w szkołach
muzycznych. Zawsze mile natomiast zaskakuje nas, że znany dziś artysta lub artystka byli kiedyś naszymi gośćmi.

Myślę, że najmilszym akcentem było dla dzieci to, mimo oceniania ich występów, każde dostawało takie same prezenty. Kto zdecydował o takim sposobie nagradzania?

Wiedziałem, że w tym programie musi być jakaś forma napięcia, jakaś konkurencja, więc wymyśliłem "oklaskomierz" i głosowanie publiczności. Maciek Grzywaczewski się na to zgodził, ale zaproponował, że wszystkim dzieciom zaraz po głosowaniu damy takie same prezenty, żeby nie było atmosfery niezdrowej rywalizacji. Więc ostatecznie głosowanie było okej, a dzięki jednakowym prezentom konkurencja stawała się mniej ważna. Patrząc na dzisiejsze programy, myślę że my, jako ekipa "Od przedszkola do Opola" stworzyliśmy wartościowy format, który nie wprowadzał pomiędzy uczestnikami tego "szalonego napięcia". Myślę że niektóre dzisiejsze programy mogłyby wiele skorzystać wyciągając wnioski z naszych doświadczeń. Mieliśmy ponad 250 odcinków programu, bywało że oglądalnością potrafiliśmy przebić "Teleekspress", co i w tamtych latach, ale i dzisiaj jest wyczynem. Jednocześnie zadziwiające było to, jak niegospodarnie funkcjonowała telewizja i jej ramówka. Byliśmy emitowani w niedziele o 16, w soboty o 16, w soboty o 11, w
niedziele o 10 albo o 11.30. Podobnie jak nas, po ramówce rzucali również program Jacka Fedorowicza. Pan Jacek zdesperowany tym faktem, ostatecznie na koniec programu mówił "tych z państwa, którzy chcieliby nas zobaczyć informujemy, że za tydzień będziemy o zupełnie innej godzinie". Taka praktyka była nie do przyjęcia, nigdzie na świecie nie ma takich manipulacji ramówką. Takie nieodpowiedzialne zabiegi powodują, że widz się w końcu gubi, a przez to się go traci. O dziwo nam udawało się utrzymywać w tych warunkach całkiem niezły poziom oglądalności. Mieliśmy wiernego widza.

Czuliście presję ze strony telewizji, żeby odświeżyć, odnowić formułę właśnie ze względu na pojawiającą się konkurencję?

Ależ myśmy odświeżali program. Wprowadzaliśmy różne zmiany. Zespoły taneczne, smsowy sposób wyboru ulubionej piosenki, zmiany scenografii na bardziej współczesną. Zaczęliśmy od takiej typowo teatralnej scenografii, a scenografia ostatnich roczników była już cała w szkle, bardzo nowoczesna. Program ostatecznie zszedł z anteny, ale być może nie dlatego, że drastycznie stracił oglądalność, bo zawsze miał swojego widza, ale przegrał z innymi programami, które w tamtym czasie też walczyły o to, by zaistnieć. Projekt został właściwie wygaszony. Później pojawił się inny, który był "wariacją na nasz temat", myślę o "Szansie na sukces" Elżbiety Skrętkowskiej i Wojciecha Manna z udziałem małych dzieci, a prowadził go Krzysiek Skiba. Ale najwyraźniej ten format się nie przyjął, szybko zszedł z anteny.

Obraz
© (fot. Eastnews)

Jak wyglądało zapraszanie gwiazd do waszego programu? Przyjeżdżały chętnie czy trzeba było się napracować, żeby je zaprosić?

Pojawiali się u nas artyści, bardzo popularni, którzy mimo tego, że intensywnie grali koncerty, to znajdywali dla czas, co było dla nas zaszczytem. Pojawiali się także ci, o których mówiło się już mniej, mimo że ich przeboje przed laty nuciła cała Polska. Dla nas goszczenie ich to była ogromna przyjemność, a dla nich przypomnienie ich twórczości i swoista promocja. Takie spotkania to dla mnie samego były wyjątkowym "bonusem". Dzięki temu programowi mogłem poznać osobiście artystów, których utwory kształtowały mnie jako młodego człowieka.

Dzieci miały już z góry przypisaną piosenkę, której miały się nauczyć do odcinka z daną gwiazdą?

Tak, to też był element formuły programu. Polegało to na tym, że kierownik muzyczny, świetny muzyk i kompozytor Krystyna Kwiatkowska, kontaktowała się wcześniej z dziećmi i ustalała tonacje (bo przecież dzieci nie dałyby rady śpiewać w oryginalnych). Piosenek uczyły się same, ale przyjeżdżały dzień wcześniej na próby muzyczne. Pojawiali się na próbach także muzycy z danego zespołu i grali już w zmienionych tonacjach. Były to wielogodzinne próby, a dopiero następnego dnia było nagranie odcinka. Poza wszystkim, dla artystów to też było wyzwanie. Pamiętam na przykład nagranie z Grzegorzem Turnauem. Ten doskonały muzyk, w głowie ma zakodowane swoje tonacje, a przecież w programie ma grać inne, zmienione dla dzieci. W trakcie nagrania mówię tradycyjnie do dziecka przed jego występem: to teraz zamieniamy się w słuch. Turnau na to pochylony nad klawiaturą patrzy na swoje ręce i na klawisze i mówi: "a ja zamieniam się we wzrok". Oj łamał sobie palce grając na innych układach klawiszy (śmiech).

To zaskakujące, że artyści sami z siebie zmieniali tonacje swoich utworów.

Nie mieli wyboru. Oni po prostu wierzyli w rzetelność naszego projektu. No i wszyscy zwyczajnie lubili dzieci. Ciekawe było samo podpatrywanie, jak to robią. Pamiętam, jak nagrywaliśmy w trakcie jednego dnia odcinki z Piwnicą pod Baranami i zespołem Don Wasyla. Nasz kierownik muzyczny, Krysia Kwiatkowska, zwróciła mi uwagę, jak różnie pracują nad utworami. Artyści z Piwnicy pod Baranami zmieniając tonację zapisywali sobie wszystko w partyturach. Bemole, krzyżyki. Widać było, ze u nich pracuje "matematyka" wyższego wykształcenia muzycznego. A muzycy Don Wasyla nie zajmowali się bemolami i krzyżykami, oni podchodzili do dziecka, grali na skrzypcach, wsłuchiwali się w głos malca i "w lot" decydowali, jaka tonacja będzie najlepsza. Potem Krysia stwierdziła: widzisz, muzycy po studiach są wykształceni i dla nich muzyka to arytmetyka nut. A muzycy Don Wasyla widzą muzykę naturalnie jak my kolory. Spontanicznie, intuicyjnie zmieniają tonacje i potem malują tymi dźwiękami.

Wiele programów wróciło już do telewizji. Jedne z większym sukcesem, inne z mniejszym. Pojawiają się głosy, by wróciło i "Od przedszkola do Opola". Jak pan myśli, czy taki powrót by się sprawdził? Czy reaktywacja odniosłaby sukces?

Myślę, że gdyby zachować ten charakter, który przed laty udało nam się w trójkę z Jolą i Maćkiem wymyślić, nie zepsuć go zmieniając w program rządzący się prawami brutalnej konkurencji między wykonawcami, zachować pewną forma filozofię, która stała za naszym pomysłem, mogła by nadal znaleźć swojego widza. Temat powrotu to również szerszy problem. Problem budżetu. Nasz program był wysokobudżetowy.

Obraz
© (fot. AKPA)

Pojawia się tylko pytanie, czy dziś telewizja zgodziłaby się na tak duży budżet.

To już pytanie nie do mnie. To temat dla stacji i producenta. Ja jestem tylko twórcą, decyzja na temat reaktywacji programu w tym wypadku nie należy do mnie. Na pewno przy mniejszym budżecie, w mniejszym studiu, z kilkoma kamerami, bez rozmachu sprzed lat, widzowie mogli by być zawiedzeni. Zapewnienie właściwej i niestety kosztownej techniki realizacyjnej oraz świetnego zespołu jest tutaj kluczowe. Z perspektywy moich doświadczeń mogę powiedzieć tak: utalentowany, muzykalny i obdarzony ujmującą osobowością kilkulatek, lubiana gwiazda z fajnymi przebojami, sympatyczny prowadzący i dobra realizacja - czy to nie brzmi jak "przepis na sukces"? Tak przynajmniej było w naszym przypadku przed laty. Czy coś stoi na przeszkodzie by sprawdzić, czy ten sukces może być powtórzony? Wciąż jest dużo zdolnych ludzi, o czym świadczą wszystkie programy typu talent-show. Mali wykonawcy się znajdą. Pytanie, czy scena muzyczna jest tak dynamiczna, jak przed laty. Lata 90. pod tym względem były wyjątkowe. Wysyp zespołów. W Polsce
powstawało wówczas rocznie ponad 300 videoklipów z nowymi utworami. Dzisiaj mamy inną rzeczywistość. My jednak nie zawężaliśmy się do żadnej przestrzeni, ani czasowej ani stylistycznej. Dlatego mieliśmy w programie Władysława Szpilmana i Marylę Rodowicz, piosenki z przedwojennych kabaretów i Lady Pank czy Kombii, muzykę Warsa oraz Perfect czy Budkę Suflera, Irenę Santor i Mirę Kubasińską oraz Karin Stanek, piosenki Kabaretu Starszych Panów i Staszka Soykę czy Grzegorza Turnaua, Mazowsze, Śląsk, itd., itd. Co ciekawe, to właśnie dzięki temu przed telewizorami gromadziła się cała wielopokoleniowa rodzina. Bo babcia z wnukiem wraz z rodzicami mogła siedzieć i powspominać piosenki młodości. Więc myślę, że i teraz przy takiej produkcji powinno się odwoływać co całego polskiego dorobku muzyki rozrywkowej XX i XXI wieku. Zdarzyło mi się obejrzeć kilka powtórkowych odcinków i mam wrażenie, że wciąż ogląda się ten program z przyjemnością. Myślę, że jego siłą było to, że to był program rodzinny, odwołujący się do
elementarnych, pozytywnych wartości. Cieszę się, że ten urok nie wyparował. A czy program mógłby wrócić? Niektórzy mówią, że: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki... Ale... to tylko tak się mówi. Nie wchodzi się do tej samej rzeki, jeśli się myśli, że nic się nie zmieniło. A zmieniło się bardzo dużo i trzeba mieć tego świadomość. I rzeka jest inna, i my jesteśmy inni. Ryzyko jest. Ale ryzyko jest zawsze. Ja bym tę nogę do tej rzeki włożył.

Rozmawiała: Urszula Korąkiewicz

Zobacz także: #dziejesienazywo: Powróci "Wielka gra" i "Sonda"

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)