Niekończąca się opowieść
Oczywiście nie sposób powiedzieć na ile treść "Lapinota" w istocie jest improwizowana. Deklaracjom autorskim nie można wierzyć. Ale czytając album wydaje się, że jest w tym co pisze Trondheim bardzo dużo prawdy.
15.03.2010 | aktual.: 29.10.2013 16:14
Głównym "bohaterem" komiksu jest jego fabuła. Trondheim pozwolił, aby historia sama go poprowadziła. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron szuka dla niej odpowiedniego tonu, zaczynając od nieco naiwnej konwencji opowieści dla dzieci, która potem ewoluuje w nieco poważniejszą historię przygodową.Zręby głównej intrygi zaczynają się powoli zazębiać. Wkrótce pojawiają się liczne wątki poboczne - kryminalna rozgrywka pomiędzy konkurencyjnymi gangami, walka frakcji politycznych o władzę w mieście, Lapinot zacznie mieć wizje, w których przeniknie do obcego, metafizycznego świata. Nie braknie elementów sensacyjnych, pościgów, pojedynków, walk kung-fu, strzelanin, a nawet delikatnych akcentów superbohaterskich. Poszczególne elementy historii zaczynają się wikłać, bohaterowie przewijają się na najbardziej zaskakujących konfiguracjach, a Trondheim daje się ponieść żywiołowi szalonej dygresyjności.
"Lapinot i marchewki z Patagonii" budzi mnóstwo skojarzeń. Atmosfera radosnej, niekończącej się przygody przynosi na myśl "Kajtka i Koka w kosmosie", ciągnącej się tygodniami, na życzenie fanów, historii autorstwa Janusza Christy. Grafika, choć utrzymana w bardzo minimalistycznym stylu i kreślona grubą krechą, przypomina disnejowski design (nota bene Trondheim przyznaje się w przedmowie do inspiracji pracami Carla Barksa i Floyda Gottfredsona). Wreszcie pomysł na ,,Lapinota" podobny jest do improwizacji Moebiusa z "Hermetycznego Garażu", w którym jeden z najwybitniejszych twórców komiksowych również dał się ponieść tworzonemu dziełu.
Ponieważ "Lapinot" jest komiksowym eksperymentem bardzo trudno jest go oceniać. Z jednej strony siła opowieści Trondheima jest niesamowita. Fabuła pulsuje własnym rytmem, wątki wiją się jak szalone, a lektura wciąga niczym sokowirówka. Z drugiej - cała ta maestria stanowi jedynie piękne opakowanie historii traktującej właściwie o niczym, momentami nieznośnie eskapistycznej. Doskonale podkreśla to rozczarowujące zakończenie. Autor założył sobie, że jego obrazkowy free style będzie liczył sobie pięćset stron. Kiedy dotarłem do ostatniego kadru poczułem się zawiedziony. Trondheim nie skończył swojego dzieła, od po prostu je przerwał, odłożył ołówek i piórko. Żadnego finału nie było. Na dobrą sprawę mógłby dopisać kolejne kilka setek stron i nic by to nie zmieniło. Bo trudno żeby "Lapinot i marchewki z Patagonii" - komiksowy zapis historii wyłaniającej się z twórczego chaosu - mógł mieć prawdziwy koniec.