Nawet największa rudera może być żyłą złota. W kilka dni można zarobić kilkadziesiąt tys.
Dziurawa podłoga, odpadający tynk czy zalany sufit to koszmar dla lokatora, ale nie dla house flippera. Każda usterka zaniża wartość nieruchomości, a właśnie najniższa cena to coś, na co polują zawodowcy z tej branży.
Tanio kupić, drożej sprzedać i do tego w jak najkrótszym czasie. To podstawowa zasada działalności nazywanej house flipping, którą interesuje się coraz więcej Polaków. Wizja zarobku na jednej transakcji kilkudziesięciu tys. zł w kilka dni, a maksymalnie kilka miesięcy, jest naprawdę kusząca.
- Flippowanie stało się ostatnio naprawdę modne. Wiele osób zaczyna się nim zajmować i szkolić się w tym temacie. Sam pomysł przyszedł ze Stanów Zjednoczonych. W Polsce zjawisko rozwija się od 10 czy nawet 20 lat, ale do tej pory niewiele się o nim mówiło. Teraz wiele osób widząc możliwość zarabiania i skali, chce się tym zajmować – mówił serwisowi money.pl Marcin Kujanek, łódzki flipper prowadzący swoją firmę Lighthouse Investments.
Czym właściwie jest house flipping? To nabywanie nieruchomości po jak najniższej cenie i sprzedawanie w krótkim czasie (maksymalnie pół roku) z jak największym zyskiem. Flipper nie ogranicza się jednak wyłącznie do szukania okazyjnych cen i kupców na dany lokal czy obiekt, bo stałym elementem tej branży jest przeprowadzanie remontów i renowacji.
Wszystko zależy od pomysłu, czasu i oczywiście pieniędzy. Wcale nie jest powiedziane, że kupując sypiącą się ruderę flipper będzie rozpoczynał remont generalny. Wystarczy – i to jest największa sztuka – stworzyć miejsce, które będzie atrakcyjne dla klienta.
- To ekscytujące zajęcie i jednocześnie pomagam ludziom w osiągnięciu tego, czego pragną. Chodzi zarówno o sprzedających, czyli tych, którzy chcą się pozbyć mieszkania, jak i tych, którzy zamierzają je kupić. A to, czy jest ono przed remontem, czy po, to temat otwarty – tłumaczył Kujanek.
Zgoła inne spojrzenie na house flipping prezentował kiedyś Justin Stamper. Swój pierwszy dom "flipnął" w wieku 19 lat nie dlatego, że uważał to za interesujące zajęcie. Musiał to zrobić, bo inaczej wyleciałby z rodziną na bruk.
Było to w 2008 r. Justin właśnie wrócił z podróży po Europie i snuł plany na przyszłość jako absolwent szkoły średniej. Pewnego dnia pod jego rodzinny dom podjechało BMW Serii 7, z którego wysiadło trzech mężczyzn w długich płaszczach. Przyjechali z informacją, że rodzinny dom Justina został zlicytowany na aukcji zorganizowanej przez bank. Rodzice nastolatka niedawno stracili firmę (pokłosie kryzysu finansowego) i nie byli w stanie spłacać kredytu. Stamperowie mieli się wyprowadzić w ciągu tygodnia, chyba że przebiją wylicytowaną kwotę.
Zamiast rwać włosy z głowy Justin zakasał rękawy i zaczął kombinować. Najpierw obdzwonił wszystkich znajomych z prośbą o krótkoterminową pożyczkę. Za uzbierane pieniądze kupił z rodzicami materiały budowlane i przeprowadził renowację domu, który znali od podszewki. Tydzień później sprzedali go z zyskiem na poziomie 160 tys. dol. (dziś ok. 590 tys. zł). Wtedy Justin odkrył swoje powołanie i zaczął z rodzicami co tydzień kupować dom na aukcji. Remontowali, co się dało, ale najważniejsza była szybka sprzedaż i zdobycie pieniędzy na kolejną inwestycję.
Stamperowi po kilku latach mieli doskonałą renomą, która przyciągnęła telewizję. Kilka miesięcy po pierwszej rozmowie na temat house flippingu i ich działalności, Justin miał już własny program, który można teraz obejrzeć w Telewizji WP.
W programie "Nowe życie starych domów" Justin Stamper bierze na warsztat m.in. dom w Orlando, który znajduje się w zabytkowej dzielnicy, co wymusza przestrzeganie ścisłych wymogów architektonicznych. Trzeba odrestaurować zbutwiałe okna i cegła po cegle odbudować ścianę. Oczywiście z ograniczonym budżetem i myślą, że trzeba ten dom jak najszybciej sprzedać.