"Nasz nowy dom" robi wiele dobrego. Ale pokazuje też, że można łatwo przekroczyć granicę
Spartańskie warunki, zagrzybione ściany, rozpadające się meble, brak bieżącej wody. Tak wyglądają domy, które odwiedza w programie Katarzyna Dowbor. Pokazuje Polskę, o której wielu wolałoby zapomnieć. A jednak i tak patrzymy.
21.05.2018 | aktual.: 21.05.2018 13:06
W jednym z ostatnich odcinków pokazano historię małej Patrycji. Dziewczynka mieszka z dziadkami, bo została odebrana rodzicom. Tata jest schizofrenikiem, razem z żoną bardziej interesują się alkoholem niż dziećmi. Mają ich dwoje. – Rodzice Patrycji dostali becikowe. Chcieli je jak najszybciej wydać. Poszli do sklepu, a Patrycja została sama. Miała wtedy 5 i pół miesiąca. Strasznie dziecko płakało. Sąsiedzi usłyszeli, powiadomili policję, opiekę społeczną i mnie. Od razu zdecydowałam się zaopiekować Patrycją. Sama mieszkałam 16 lat w domu dziecka i pamiętam, jak czeka się z utęsknieniem na przytulenie – opowiada babcia.
Dziadkowie mieszkają w jednym, ogrzewanym piecem pokoju. Podłogi są przegniłe, nie ma kanalizacji, dach pokryty jest rakotwórczym eternitem. – Nie mamy łazienki ani salonu. Musimy do małego kibelka robić – mówi dziecko.
Twórcy programu pokazują chwilę później, jak babcia z wnuczką myją ręce w misce. A dziewczynka śpiewa: - Do mycia i do picia. Bez wody nie ma życia…
Oto Polska właśnie
Z danych Nielsen Audience Measurement opracowanych przez portal Wirtualnemedia.pl wynika, że w wiosennej ramówce format oglądało średnio 1,52 mln osób. Wpływy z reklam pokazanych przy premierowych odcinkach właśnie zakończonej edycji „Naszego nowego domu” wyniosły 20,72 mln zł.
Ponad milion osób przygląda się tym ekstremalnym metamorfozom. I przy okazji ogląda na ekranie to, co ma za oknem. „Nasz nowy dom” jak w pigułce pokazuje tą tzw. Polskę B. Biedną, żyjącą w skrajnych warunkach, zapomnianą przez MOPS-y i urzędy miasta. Takie rodziny i takie domy zna pewnie każdy z nas. W programie pojawiają się osoby doświadczone przez alkoholizm, przemoc psychiczną i fizyczną.
W listopadzie 2017 roku Dowbor z ekipą odwiedziła np. Dzierżanowo, niewielką wieś pod Pułtuskiem, a w niej rodzinę Katarzyny. Kobieta ma córkę i syna. Byli ofiarami przemocy domowej. Trzy lata wcześniej kobieta wyprowadziła się z domu teściów, w którym była poniżana. Miała nawet zakaz korzystania z pralki. Mąż jej nie szanował, notorycznie bił. Gdy w końcu trafiła do szpitala, zdecydowała, że musi zacząć życie od nowa.
Z kolei w kwietniu tego roku pokazano historię Magdaleny – listonoszki, która sama wychowuje dwoje nastolatków. Odeszła od męża tyrana. Mężczyzna znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie. - Dochodziło do awantur, szarpanin. Był płacz, krzyki, drzwi rozwalał. Nie było wesoło - wspomina kobieta. W końcu matka zabrała swoje malutkie dzieci i z jedną walizką uciekła z domu. Przeniosła się do mieszkania ojca. Niedługo potem wykryto u niego raka i po kilku miesiącach od diagnozy zmarł.
Wątek przemocy domowej pojawił się też w dwóch poprzednich odcinkach. Z Wólki Iłówieckiej (Agnieszka wychowywała samotnie trzy córki, po tym jak rozwiodła się z agresywnym mężem) i ze Stefanowa (Joanna była ofiarą przemocy domowej, zaczęła trenować sztuki walki, by czuć się bezpieczniej). W Pokośnie trzeba było pomóc rodzinie Stanisława, u którego zdiagnozowano guza mózgu. W Morągu wyremontowano dom Piotra i jego syna Mateusza. Żona Piotra zmarła na raka. W Chojnie pomogli Beacie, której mąż zmarł w wypadku. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży. Przeżyli dramaty. Nikt nie zasługuje na to, by mieszkać w takich warunkach.
Tak się gra na emocjach
Pod tym względem „Nasz nowy dom” robi dobrą robotę. Naświetla problemy. Ale przede wszystkim - ludzie dostają nowe domy w każdym kolejnym odcinku. Dzieciaki mają miejsce, by się uczyć. Ekipa Dowbor kupuje im laptopy, wykupuje dostęp do sieci. Mogą żyć normalniej. Nie brakuje komentarzy, że takich programów powinno być więcej. Trudno się dziwić. Żaden urzędnik nie zrobi tyle, co ekipa telewizyjna.
Niestety, by utrzymać oglądalność takiego formatu, trzeba widzom podsuwać coraz to nowe dramaty. Gdyby nie one żaden program nie istniałby na antenie przez 10 sezonów. A to wywołuje pytanie o wątpliwą moralność takiego pomagania. Gdzie kończy się pomoc, a zaczyna żerowanie na tragedii? Może właśnie wtedy, gdy filmujemy dziecko kąpiące się w misce?
Producenci programu nie oszczędzają rodzin. Pokazują każdy zagrzybiony kąt, wyciągają na jaw wszystkie rodzinne dramaty. Pytanie, czy to konieczne? Czy dziecko, które nigdy nie zaprosi do swojego domu kolegów, bo się wstydzi warunków, w jakich mieszka, musi jeszcze koniecznie opowiadać o tym, że tatuś był pijakiem i bardzo chce, żeby mama do niego wróciła? Czy dziadkowie, którzy mieszkają z wnuczką w ruderze, muszą opowiadać, że mają dobre pożycie małżeńskie?
Nie nauczyliśmy się wciąż robić programów, w których bohaterowie nie byliby ofiarami. Dalej nie czerpiemy z tego, co udało się już dawno za granicą.
Wystarczy przypomnieć „Dom nie do poznania”, który opierał się na tym samym schemacie. Wybieramy rodzinę, zaglądamy im do każdego kąta, wysyłamy na wakacje i remontujemy dom. Potem ma się im lepiej żyć. I przez kilka lat widzowie dostali cały arsenał wzruszających historii. Chorzy, niepełnosprawni, weterani wojenni, wielodzietne rodziny, była i przemoc domowa i alkohol – oj długo by wyliczać. Każda rodzina opowiadała o swoich sekretach. Ale byli pokazywani jako bohaterowie. Bo tak powinno nazywać się tych ludzi, którzy żyją w często ekstremalnych warunkach, starają się wychowywać dzieci, ewentualnie wnuki i nie narzekają.