Najbrutalniejszy serial tego roku. Dla "Peacemakera" warto będzie wykupić kolejny abonament
Świetnie przyjęty przez krytykę, ale słabo radzący sobie przy kinowej kasie "Legion Samobójców: The Suicide Squad" Jamesa Gunna pewnie nieprędko doczeka się filmowej kontynuacji, ale apetyt miłośników bezkompromisowych widowisk komiksowych dla dorosłych i tak zostanie zaspokojony na dłużej. Bo serial "Peacemaker" to istny fajerwerk. Szkoda, że w Polsce trzeba jeszcze na niego poczekać.
14.01.2022 10:16
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie lubi się tych, co za plecami sieją ferment, a Peacemaker, antybohater z eksplozywnego blockbustera Jamesa Gunna był bodaj gorszą szują niż ogromny kosmiczny byt chcący zniewolić ludzką rasę. Biegający na rządowym postronku, komiczny, acz zabójczy agent z bicepsem większym niż mózg, gotowy był sprzedać kumpli i zatuszować bajzel, jakiego narobiły waszyngtońskie urzędasy. A wszystko z uśmiechem na ustach, ku chwale ojczyzny!
Będący swoistym kuzynem Kapitana Ameryki, tyle że pozbawionym pomyślunku i epatującym moralnym niechlujstwem, ślepo wierzący nieomylnej propagandzie mięśniak, stał się bodaj najbardziej lubianą postacią z nowej ekipy Suicide Squad. Choć to może złe słowo, bo trudno lubić zdradzieckiego socjopatę o niewyparzonej gębie, politycznie niepoprawnego tłuka, którego aż świerzbi palec na spuście. Dlatego nowy serial HBO, również zrealizowany od początku do końca przez Gunna, stawia przed sobą karkołomne zadanie: jak uczynić tego faceta na tyle sympatycznym, abyśmy mieli ochotę spędzić z nim tych parę godzin przed ekranem?
Nie chcę mitologizować rzeczonego reżysera i scenarzysty, ale chyba nikomu innemu nie udałoby się takiego fikołka wykonać z podobną gracją i jeszcze wylądować z telemarkiem. Bo jednak trudno nie empatyzować z Christopherem Smithem — tak brzmi prawdziwie imię tytułowego bohatera — kiedy ten gnojony jest przez stukniętego ojca, kompletnie nie potrafi nawiązać relacji z drugim człowiekiem, albo nawet, uwaga, płacze samotnie nad swoim losem. Aby zaraz potem odbyć rozmowę na temat masturbacyjnego fetyszu Louisa C.K.
Nie bójcie się jednak, bo telewizyjne perypetie "Peacemakera", osadzone parę miesięcy po wydarzeniach z filmu (tak, jego znajomość jest konieczna, żeby czerpać pełnię przyjemności z oglądania), nie są żadnym tam egzystencjalnym dramatem. To nadal krwawy spektakl, pełen golizny i obsceniczności, lecz sprężyste, energiczne dialogi są tutaj prawdziwym złotem. Nie ma tu jazdy na jałowym biegu, cięta riposta goni ciętą ripostę, a słowa bolą bardziej niż ciosy piąchami. Których, dodajmy, też tu nie brakuje. Bo biją się i strzelają jak na zawołanie.
Smith od razu po wyjściu ze szpitala zmuszony jest do udziału w kolejnej tajnej operacji, której detali nie zdradzę, bo te ujawnione zostają dopiero w trzecim odcinku, lecz tym razem nie towarzyszą mu inni superbohaterowie ani superkryminaliści, tylko niekoniecznie zwyczajni rządowi agenci, na czele z zabójczą Harcourt (co brzmi niemal jak hardcore, a byłoby to adekwatne). Oraz fan Peacemakera, kelner z lokalnej knajpy, który po zmroku staje się nieporadnym mścicielem o ksywce Vigilante. Oczywiście już pierwsze zadanie do wykonania prędko się komplikuje, nie tylko z powodu nieporadności niedobranej ekipy.
Zrealizowane z umyślną siermiężnością sceny akcji skontrastowane są tutaj i z komediowymi żonglerkami stanowiącymi sól tego serialu, i z chwilami całkiem poważną refleksją na temat złożoności ludzkiej natury. Peacemaker jest bowiem poniekąd ofiarą swojego młodzieńczego warunkowania: z jednej strony maszyną do zabijania, z drugiej obiektem słusznych drwin, a z trzeciej facetem zagubionym w nowoczesności. Każdy z nas czasem bywa Chrisem Smithem, nawet jeśli ten ma zesztywniałą twarz Johna Ceny, grającego chyba rolę życia.
Nie brakuje tu również pewnej autorefleksji, tej komiksowej. Są tu bowiem też żarty z trykociarzy i odwołania do komiksowego uniwersum, bo nareszcie DC zdecydowało się odpiąć wrotki i pozwolić Gunnowi na wszystko, co mu się żywnie podoba. A tak się składa, że podobają mu się rzeczy paskudne i licujące z dobrym, mainstreamowym gustem. Ku naszej uciesze. To nie jest ani familijny, leciutki Marvel, ani ponure i mroczne uniwersum Zacka Snydera. To prawdziwy odlot.
Z Los Angeles Andrzej Dada