Mirosław Baka: Są role, które przylegają do człowieka jak dobrze skrojony garnitur
16.02.2016 12:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Znakomity aktor w ostatnich latach nie pojawiał się na małym ekranie, rzadko można było go też zobaczyć w filmach fabularnych. Jeśli już, to występował w nich epizodycznie. Skupił się na pracy w teatrze, ale nie oznacza to, że nie obserwuje rynku serialowego. Owszem, ma nawet na jego temat dość krytyczną opinię. Mirosław Baka, okrzyknięty jednym z największych twardzieli polskiego kina, w rozmowie z Wirtualną Polską wspomina swoją ulubioną rolę serialową i odsłania kulisy produkcji, w które był zaangażowany. Kiedy trudno było powstrzymać się od śmiechu, a kiedy bywało naprawdę niebezpiecznie? Wiele programów wraca teraz do telewizji. Załóżmy, że powstał pomysł nakręcenia na nowo któregoś z seriali, w których pan grał. Co by pan powiedział? Wziąłby pan udział w takiej "reaktywacji"?
Naprawdę nie wiem. Miałem tych seriali w swoim życiu już sporo. Jest takie powiedzenie, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Znamy przykłady z wielu telewizji na całym świecie, które pokazywały, że takie powroty po latach rzadko kiedy się sprawdzają. Szanujmy wspomnienia, bo miło jest do nich wracać, czasem je sobie odświeżyć. Seriale oglądają całe pokolenia, potem kolejne pokolenia do nich wracają... Starsi pewnie z sentymentu, młodsi może z ciekawości… Ja na przykład nie mogę się nadziwić, że pierwszy serial, w jakim grałem, czyli "Ballada o Januszku", nakręcony w latach 80., opowiadający o smutnych, peerelowskich realiach, o których na zdrowy rozsądek chciałoby się zapomnieć, ludzie dalej oglądają i chcą oglądać. Chociaż z drugiej strony wojna do wesołych tematów nie należy, a przecież ja z przyjemnością siadam czasem przed telewizorem, żeby obejrzeć "Stawkę większą niż życie".
Albo kultowych "Czterech pancernych"...
Dokładnie. Ale to są już prawdziwe serialowe arcydzieła. Aktorstwo, reżyseria, montaż – wszystko jest tam naprawdę doskonałe. Wtedy chyba ludzie wkładali więcej serca do tej roboty... A teraz, może niektórzy się na mnie pogniewają za to porównanie, ale te seriale są trochę jak produkty "made in China". Idzie się w ogromną ilość, a mało kto przykłada się do jakości.
Mam wrażenie, że niektóre produkcje zaczynają też przypominać siebie nawzajem...
Tak, trudno teraz o oryginalność tematyczną, bo przecież musi być nakreślony jak najszerszy target, fabuła musi traktować o czymś, co jest mile widziane, chętnie oglądane. Kręci się więc o lekarzach, prawnikach, policjantach, itd – jak na całym świecie. Często wykorzystuje się też modne aktualnie telewizyjne gwiazdy. W porównaniu z możliwościami pracy jakie mieliśmy my, kończąc szkołę na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dzisiejszy serialowy rynek telewizyjny daje aktorom nieporównywalnie lepsze możliwości. Ta ilość produkcji telewizyjnych tworzy dobre warunki startu bardzo wielu młodym ludziom… Bez wątpienia lata, w których żyjemy teraz to era telewizji. Niemniej jednak dla aktorów serialowych wciąż chyba pewnego rodzaju nobilitacją jest zaistnienie w kinie, w filmie fabularnym. Chociaż, może się mylę... Telewizja daje popularność, pieniądze; jest w końcu największą w tym kraju "wytwórnią gwiazd".
Zrobić karierę w telewizji jest łatwiej, tym bardziej, że nie jesteśmy aż tak wielkim rynkiem filmowym.
Nie jesteśmy. Nie jesteśmy jeszcze także mądrym rynkiem filmowym. Polskie kino cierpi na chroniczny brak dobrych scenariuszy, ale także kryteria ich selekcji pozostawiają często wiele do życzenia. I teraz, w związku ze zmianą sytuacji politycznej w naszym kraju, bardzo jestem ciekaw, co się będzie działo. Myślę, że niestety lepiej nie będzie, a może być nawet gorzej. Z dużym zainteresowaniem, ale z boku się temu wszystkiemu przyglądam. Dopóki nikt mi nie mówi, co mam grać na scenie i jak mam grać swoje role – poza reżyserem oczywiście - to żyję sobie w teatrze i obserwuję.
Czy z tych wszystkich ról w serialach, a było ich niemało, ma pan którąś, którą darzy szczególną sympatią?
Myślę, że to rola Szajbińskiego. Mam wrażenie, że była dla mnie idealnie trafiona. Są takie role, które przylegają bardzo ściśle do człowieka, jak dobrze skrojony garnitur. Nie wiem, czy ta postać tak do mnie pasowała, czy mnie udało się aż tyle w niej dać z siebie. Lubiłem grać w "Fali Zbrodni", lubiłem bardzo swoich partnerów. Bo to przecież świetni aktorzy, Przemek Sadowski, Janek Wieczorkowski, Marcin Dorociński, Mariusz Jakus... A zwłaszcza Czarna – czyli Agnieszka Dygant, która jest cudowną kobietą i wspaniałą aktorką, świetnie się rozumiemy na planie. To zresztą zaowocowało naszym kolejnym „związkiem” w "Prawie Agaty". Producenci pewnie dostrzegli, że jakoś pasujemy do siebie, albo że jest między nami coś, co potocznie nazywamy chemią. No ale w w tejże "Fali zbrodni" było o tyle fajnie, że miałem nie tylko jedną partnerkę, ale kilka i sporo najróżniejszych z nimi perypetii. To kawał mojego życia. 102 odcinki, czyli około 5-6 lat. Narobiliśmy się w tym Wrocławiu. Lubiłem też klimat "Tancerzy", to
znaczy to, co się tam działo. Połączenie tej naszej grupki, którą myśmy nazywali - "emerytów", z młodzieżą, która dała świeży powiew temu serialowi. To było w momencie, gdy zbliżałem się do pięćdziesiątki, więc już się dobrze czułem w takich „profesorskich” sytuacjach. Tam też miałem świetnych partnerów: zwariowanego Wojtka Mecwaldowskiego, doskonałego Marcina Dorocińskiego. Tworzyliśmy – delikatnie to ujmując – dość zróżnicowane trio. Bardzo mile to wspominam.
(Fot. AKPA) * A młodzi aktorzy, jak się zachowywali, zgłaszali się po jakąś poradę, gdy mieli problem z rolą?*
Pewnie tak, ale funkcjonowaliśmy w nieco oddzielnych płaszczyznach. Na planie zawsze jest tak, że młodzież szuka akceptacji nie tylko w oczach reżysera, ale i starszych kolegów, zwłaszcza, jeżeli im ufają zawodowo. Bywały takie momenty, kiedy my też z życzliwości, nawet bez proszenia, mogliśmy coś podpowiedzieć. Ale generalnie nie było tam sytuacji typu: "jezu, ratujmy tę scenę, bo ten chłopak czy dziewczyna gra tak czy siak". Oni byli fajnie dobrani, więc ta różnica pokoleń polegała tylko na nszym czepraniu z ich świeżości i pewnie ich czerpaniu z naszego doświadczenia.
Z początkującymi aktorkami pracował pan też na planie serialu "Bao-Bab, czyli zielono mi". A w końcu tam pierwsze kroki stawiały bardzo dobre aktorki, m.in. Magdalena Różdżka, Małgorzata Socha czy Anna Guzik. Jak pan tę współpracę wspomina?
To był szczególny przypadek w moim życiu - granie z chmarą młodziutkich dziewczyn. Później wyrosły - jak pani zauważyła – na świetne aktorki, stały się gwiazdami To było bardzo miłe doświadczenie, choć na początku, przyznaję, trochę dziwnie się czułem. Byłem sporo starszym od nich, znanym już aktorem, a one jeszcze studentki, albo tuż po dyplomie… Ale nie to było najgorsze, tylko ta ich ilość! (śmiech) Ale trzeba było sobie poradzić z tą „falą kobiecości”, która przygniatała jak sztorm. Do dziś pamiętam te poranki w charakteryzatorni; nieziemski, umundurowany rozgardiasz... Jakoś sobie radziłem. Zwłaszcza, że tam wszystko działo się dowcipnie, z przymrużeniem oka. Przewinęło się przez ten serial wielu świetnych kolegów bo przecież Zbyszek Zamachowski, Piotr Polk, Wojciech Malajkat, Wiktor Zborowski, Krzysztof Kowalewski czy Andrzej Grabowski. To już była momentami naprawdę taka zwariowana jazda bez trzymanki, przygoda z bandą cudownych, młodziutkich dziewcząt. Będzie co wspominać na stare lata.
Było w tym wszystkim jakieś pole do improwizacji?
Oczywiście, że było. Tak zazwyczaj jest w przypadku scen zbiorowych, a szczególnie przy serialach komediowych, że trudno już ustawić wszystko w detalach, na tip-top. Żywioł aktorski, żywioł komiczny jest często niepohamowany. Nie chcę absolutnie powiedzieć, że byliśmy w jakiś sposób nieprofesjonalni, ale było tam bardzo dużo zabawnych dla nas samych sytuacji. Poza tym dla mnie było to o tyle szczególne doświadczenie, że nie miałem w swojej filmografii zbyt wielu ról o charakterze komediowym. „Bao-Bab” jest więc pod wieloma względami bardzo miłym serialowym wspomnieniem.
(Fot. AKPA)
A zdarzały się na planie seriali, na przykład w "Fali zbrodni", jakieś sytuacje niebezpieczne, które wymknęły się spod kontroli, czy wszystko było zawsze dokładnie zabezpieczone?
Oczywiście, że było zabezpieczone. Ale nie da się zawsze i wszystkiego przewidzieć. W okolicznościach planu filmowego serialu kryminalnego zawsze się coś przydarzy. Nie mówię tu o jakichś urazach pleców, kolan czy rąk, bo tego już było tyle przy tych wszystkich akcjach, walkach i pościgach, że ciągle byliśmy potłuczeni. Kontuzje kręgosłupa już zawsze będę leczył. Kiedyś biłem się z jakimś Rosjaninem. Kotłowaliśmy się po jakiejś betonowej posadzce, a on nie wypuszczał z ręki GLOCKa. Przetaczając się po jego rękach wciąż czułem wbijający mi się w plecy pistolet. Potem przez dwa tygodnie chodziłem i grałem z tymi bolącymi plecami, bo myślałem po prostu, że są mocno stłuczone. W końcu zawieźli mnie do lekarza, a tam okazało się, że to złamanie żebra z przemieszczeniem. Kiedyś, jeszcze na początku realizacji serialu, kiedy nie mieliśmy jeszcze dużego obycia z bronią, kręciliśmy z Agnieszką Dygant i Przemkiem Sadowskim scenę rozmowy na strzelnicy. Agnieszka w trakcie tej sceny miała prawdziwą broń, bo reżyser
zdecydował, że ujęcia „nabiorą autentyczności”. Przeładowywała GLOCKa, oddawała kilka strzałów, po czym musiała zmienić magazynek i w trakcie rozmowy strzelać dalej. Do dziś z rozbawieniem wspominamy z Przemkiem przerażenie, z jakim śledziliśmy każdy ruch Agnieszki grając "luźnych", starych gliniarzy. Potem w miarę kręcenia kolejnych odcinków nabieraliśmy coraz większej wprawy, autentyczności w posługiwaniu się bronią. Pomagali nam oczywiście konusltanci; byliśmy tam cały czas pod opieką i ochroną wrocławskiej grupy antyterrorystycznej. Spędzaliśmy z nimi wiele, wiele godzin na planie, zaprzyjaźniliśmy się z wieloma z nich.
Czy ma pan takiego reżysera, z którym bardzo dobrze się pracowało i gdyby powiedział, ze startuje z nowym pomysłem, wszedłby pan we współpracę w ciemno?
Och, myślę, że jest kilku takich reżyserów. Ale są też tacy, z którymi nigdy więcej nie miałbym ochoty na żadną współpracę. Nie wolno serialu z założenia traktować jak gorszego brata filmu fabularnego. Zwłaszcza nie wolno tego robić reżyserowi. Wtedy właśnie powstają wspomniane wcześniej serialowe produkty typu "made in China". Ale takie spotkania zdarzały mi się i niewykluczone, że będą się zdarzały. Chętnie spotykam się z reżyserami, z którymi jeszcze nie pracowałem. Ryzykuję (śmiech). Oczywiście współpraca z tymi, z którymi już się coś nakręciło, ma swoje zalety. Taki reżyser wie, ile może ze mnie "wyciągnąć" i zazwyczaj "wyciągnie" więcej niż ten, który mnie jeszcze nie zna. Ale jestem strasznie ciekaw nowych, zwłaszcza tych młodych reżyserów. Spotkania z nimi są na szczęście zazwyczaj bardzo inspirujące i bardzo ubogacające.
Teraz skupia się pan na pracy w teatrze, ale ma już jakiś plan powrotu na ekrany?
Nie, nie mam żadnych planów dotyczących serialu czy filmu, co akurat teraz nie jest dla mnie jakąś specjalnie niekomfortową sytuacją, którą należałoby kojarzyć z bezrobociem (śmiech). Bynajmniej. Mam bardzo dużo spektakli teatralnych. Trochę za dużo. W Warszawie i w Gdańsku. Ostatnio jeśli się już z kimś umawiam na coś, to z trudem wyszukuję wolne dni. Bywa, że z powodu terminowych zobowiązań teatralnych z żalem muszę rezygnować z propozycji filmowych. I dlatego jestem aktualnie na etapie rezygnowania z kolejnych propozycji teatralnych, żeby oczyścić sobie kalendarz na ewentualne zobowiązania filmowe czy serialowe. Propozycje zapewne będą. Tymczasem – jak wszyscy - czekam już na wiosnę.
Rozmawiała: Urszula Korąkiewicz