"Miłość ponad czasem" HBO Max. Miał być hit, jest kit. Nie traćcie 6 godzin z życia
Ryzykowne. Tak jednym słowem można określić przedsięwzięcie, którego podjął się Steven Moffat, adaptując dla HBO Max powieść "Miłość ponad czasem". Scenarzysta takich hitów jak "Doctor Who" i "Sherlock" zrobił swoje, podobnie jak znani aktorzy odgrywający główne role. Niestety nie sposób uznać, że w przypadku tego serialu 6 godzin przed ekranem to dobra inwestycja.
16.05.2022 | aktual.: 16.05.2022 18:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Miłość ponad czasem" to debiutancka powieść Audrey Niffenegger z 2003 r. Niektórzy jeszcze pamiętają nieszczególnie udaną, filmową ekranizację ("Zaklęci w czasie") tego światowego bestsellera z Erikiem Baną i Rachel McAdams, która ujrzała światło dzienne już trzynaście lat temu. Niestety, o ile serialową "Miłość ponad czasem" ogląda się całkiem nieźle, nie sposób się w tę historię zaangażować tak naprawdę i do końca.
Trudno powiedzieć, czy jest to wina jakby onieśmielonej główną rolą Rose Leslie ("Gra o tron"), czy może osobliwie układającej się fryzury młodego Henry’ego (Theo James, trylogia "Niezgodna"), ale najnowsza produkcja Moffata raczej nie zostanie okrzyknięta ani najlepszą ekranizacją powieści Niffenegger wszech czasów, ani tym, na co wszyscy czekaliśmy od czasów "Pamiętnika".
Miłość Henry’ego i Claire (James i Leslie) nie zna granic. Dosłownie i w przenośni. Okazuje się, że mężczyzna cierpi na pewną osobliwą przypadłość, która umożliwia mu (a może zmusza?) do podróżowania w czasie, nad czym nie ma w zasadzie nigdy całkowitej kontroli. Problemów wynika z tego rzecz jasna mnóstwo. Te najbardziej dojmujące i codzienne wiążą się z tym, że Henry zjawia się dość niespodziewanie w różnych miejscach, zawsze nagi, głodny i lekko zdezorientowany. Często też za te swoje dziwaczne "zjawienia się" obrywa od postronnych i niczego nieświadomych obserwatorów.
MIŁOŚĆ PONAD CZASEM | oficjalny zwiastun | HBO Max
Problemy długofalowe nieodzownie złączone są natomiast ze specyficznym stanem dotyczącym związku z Claire i faktem, że ona również nie wie, kiedy i gdzie będzie mogła spotkać męża. Nie wie również, ile podczas spotkania będzie miał lat – a zdarza się, że dorosły Henry spotyka się po kryjomu z kilkuletnią Claire – i nikogo to nie dziwi. Dla każdego, kto nie miał okazji wcześniej czytać powieści, ani obejrzeć filmu na jej podstawie, fabuła serialu będzie wydawała się dość zagmatwana. Kilka odcinków zajmie przyzwyczajenie się do okoliczności, z którymi mierzą się bohaterowie. Kiedy jednak zadomowimy się już w nich na dobre, przyjdzie czas na konfrontację z pozostałymi elementami świata przedstawionego, a w końcu i z aspektami czysto twórczymi. O ile te pierwsze sprawiają, że z uporem kontynuujemy seans "Miłości ponad czasem", te drugie często sprowadzają na manowce. Od nich zacznijmy.
W "Grze o tron" Rose Leslie objawiła się jako jeden z najjaśniejszych punktów obsady, choć nie miała wiele ani do zagrania, ani do powiedzenia. Wróżono jej świetlaną przyszłość po zakończeniu jej wątku w sadze. I rzeczywiście, aktorka jest charakterystyczna, zapada w pamięć, przykuwa wzrok. Charyzma i talent to jednak nie wszystko. Najczęściej trzeba mieć jeszcze odrobinę szczęścia i kariera prowadzi się z sukcesem nawet przez wiele lat. Samej Leslie mogło się wydawać, że angaż w takim serialu, do tego realizowanym dla takiej platformy, oznacza bardzo wiele. Niestety, aktorka nie jest szczególnie przekonująca w głównej roli. Zupełnie jakby straciła pewność siebie i pewien rodzaj młodzieńczej drapieżności, z której zapamiętaliśmy ją jeszcze z czasów "Gry o tron".
Oczywiście, częściowo wymagała tego od niej sama rola, celowo przygaszona, jakby w pozycji "oczekującej", niczym wierna Penelopa oczekująca Odyseusza. Claire jest przecież w ciągłej gotowości, tęskno wyglądając powrotu męża. Kiedy jednak kolejny raz oglądamy ją w postarzającym makijażu, cedzącą słowa i patrzącą bez iskry nadziei przed siebie, wydaje się, że może jednak ta rola rzeczywiście ją onieśmieliła. Talent i charyzma nadal są, ale zapodziane pod grubą warstwą pudru, oczekująca najwyraźniej na lepiej napisane kwestie.
Z drugiej strony, klasyczny hollywoodzki przystojniak Theo James, który również i w "Miłości ponad czasem" robi to, co potrafi najlepiej – zjawia się, czaruje, łamie serca. Spełnia oczekiwania i pokładane w tej roli i tym wyborze obsadowym nadzieje. Kłopot z Jamesem dotyczy czego innego niż w przypadku Leslie. Aktor wydaje się nie mieć dużych ambicji, jeśli chodzi o własną karierę, udało mu się zbudować emploi, które systematycznie wzbogaca o podobne role. Bez zaskoczeń i stabilnie. Nie ma tu mowy o przełomie, chociaż zdecydowanie mógłby to być występ redefiniujący jego ugruntowany hollywoodzki wizerunek.
"Miłość ponad czasem" od początku ratują elementy świata przedstawionego, scenografia, kostiumy, charakteryzacja, a także odwzorowanie realiów każdej z dekad, w której spotykamy bohaterów. W takich momentach kluczowe jest zachowanie ciągłości narracji i montaż – wspólnie z różnymi wersjami Henry’ego i Claire przemieszczamy się w czasie i przestrzeni. I tylko najwprawniejsze oko byłoby w stanie zapanować nad tak licznymi płaszczyznami, na jakich rozgrywa się akcja serialu.
Serial Moffata zdecydowanie nie jest bez wad, a ogląda się go jak ładnie namalowany obrazek, który w istocie pozbawiony jest jakichś szczególnych właściwości. Pojawienie się go na platformie to ciekawostka ze względu na obecność Rose Leslie, wcześniejszą filmową adaptację, materiał źródłowy oraz osobę twórcy. Ale poza tym wymaga zbyt dużego kredytu zaufania od widzów, by mógł on być spłacony w czasie trwania sześciu godzinnych odcinków.
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify oraz w aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.