Maciej Stuhr: całe życie staram się trzymać trudny balans między sztuką i komercją
Z Maciejem Stuhrem rozmawiamy o przeżyciach związanych z pandemią, serialu "Szadź", teatrze i sequelu hitu lat 90., czyli filmu "Fuks".
Marcin Radomski: W jaki sposób trwająca od ponad roku pandemia wpłynęła na pana życie zawodowe i prywatne?
Maciej Stuhr: Szokująco, jak na wszystkich. Zaczynając od tego, że po raz pierwszy od dwudziestu lat wyhamowałem z dużej prędkości, jaką nabrało moje życie, właściwie do zera, na wiele miesięcy, bo teatry i plany filmowe stanęły. W zamian zaznałem rodzinnego i wiejskiego życia, bo udało mi się na kilka miesięcy uciec z miasta. W tym czasie wreszcie miałem okazję sprawdzić, jak wygląda moje życiem, kiedy pracy nie ma. Zadałem sobie pytanie, czy rzeczywiście to, co mówiłem w wywiadach, że rodzina jest najważniejsza, jest prawdą. I na szczęście wydaje mi się, że zdałem ten trudny test. Poświęciłem się głównie dzieciakom. Potrzebowałem tego czasu, co nie zmienia faktu, że wiele osób straciło bliskich czy miało kłopoty ze zdrowiem.
Co było najgorsze?
Najgorzej znosiłem statystyki. One bardzo źle wpływały na moją psychikę. Nie ogarniałem umysłem rozmiaru zniszczeń. Na takie nasilenie rozpaczy nie ma miejsca w ludzkim sercu ani umyśle. Liczę, że ten czas rychło się skończy.
A czy udało się nadrobić zaległości książkowe i filmowe?
Zmierzyłem się z "Księgami Jakubowymi" Olgi Tokarczuk. Wreszcie mogłem rozkoszować się tą książką. Zachwyciłem się też serialem "Fleabag" Phoebe Waller-Bridge, który stał się dla mnie małym arcydziełem.
Wiem, że wrócił pan też do starszych seriali np. "Alternatywy 4". Dlaczego?
Przez przypadek. Przełączając kanały w telewizji, trafiłem na "Alternatywy 4", co wzbudziło we mnie wiele emocji. Szczerze się uśmiałem, oglądając zabawne sceny z dalekiej, ale znanej mi przeszłości. Co więcej, pierwszy raz zrobiłem coś, czym zajmują się starsze pokolenia. Skonstatowałem, że większość aktorów nie żyje: Voit, Turek, Wilhelmi. Dziwnym było oglądanie serialu, którego premierę pamiętam, bo to była druga połowa lat 80. I pojawiła się refleksja, że wtedy nic nie przesądzało o kultowości tego serialu. Pamiętam, a wychowałem się w inteligencko-artystycznym domu, jak źle postrzegane przez moich rodziców było oglądanie "Alternatyw 4". Uznawano go za rodzaj chałtury, poniżej rozsądnego poziomu, krytykowano uznanych aktorów za wygłupy na ekranie. Czas daje cenną lekcję. I pewnie bywa również odwrotnie, wartościowe rzeczy nie pokonują bariery czasu. Nie ma recept, nie wszystko wydaje się, jakim jest. Takie sytuacje uczą dystansu.
Dzieła Stanisława Barei nie starzeją się. Nadal śmieszą, ale stały się portretem pewnej epoki. Ostatnio świętowano 40-lecie "Misia".
To prawda, portret, a może bardziej parodia. Cały czas do nich wracamy.
A jeśli chodzi o nowości, to ostatnio zagrał pan w serialu "Szadź". Teraz możemy oglądać drugi sezon. Gra pan inteligentnego seryjnego mordercę, profesora Piotra Wolnickiego, znanego religioznawcę, pozornie wzorowego męża i ojca. Jakie znaczenie ma ta rola?
Każdy aktor marzy o takiej roli: mocnej i generującej emocje. A ja przez dziesięciolecia mierzyłem się z wizerunkiem, którym zadebiutowałem, czyli sympatycznego chłopaka. Obsadzano mnie w lekkim repertuarze. Grając przez trzydzieści lat miłych, moja wyobraźnia buzowała, zastanawiałem się, czy umiem zagrać inaczej, chodzi o głos, mimikę, sposób poruszania się. Kiedy dostałem scenariusz "Szadzi", to wiedziałem, jakich środków chcę użyć, bo przygotowywałem się do takiej roli przez trzydzieści lat. Arsenał środków leżał w magazynie, a ja nie mogłem ich wcześniej użyć.
Tym, co wyróżnia "Szadź", jest fakt, że tożsamość mordercy znamy już od pierwszego odcinka. Drugi rozpoczyna się od sądowego finału sprawy mordercy, który oczekuje w areszcie na wyrok, ale nie przyznaje się do winy. Jak przygotowywał się pan do tej roli?
W przypadku grania Piotra Wolnickiego nie musiałbym używać środków aktorskich. Im dłużej uczę studentów, to uświadamiam sobie, że oszczędność techniki aktorskiej jest wskazana i bardzo potrzebna. Aktorzy często nadinterpretowują role, aby upewnić widza w tym, co ma przeżywać. Jak coś jest dobrze napisane i widz domyśla się, w jakim stanie jest bohater, to wystarczy, że aktor da swoją twarz. To w pewnym sensie bycie rodzajem medium, w którym widz się przegląda, którego się boi, z któego śmieje się i którego pożąda, a aktor ma mu nie przeszkadzać w emocjach. Cieszyłem się, że w tej roli mogę poskromić dużą część środków wyrazu i nie zagrywać się.
Laureatka Oscara Frances McDormand powiedziała, że kreacja w serialu "Olive Kitteridge" dała jej odwagę i prawo do wcielania się w role złych postaci. Czy pokazanie nowej twarzy Macieja Stuhra otworzy na kolejne intrygujące propozycje?
Takie role otwierają wyobraźnię reżyserów i producentów na temat wiedzy o dyspozycjach aktora. My, polscy twórcy, w odróżnieniu od amerykańskich kolegów i koleżanek, niezbyt często bywamy producentami własnych filmów. A oni się za to biorą, chcąc pokazać nową twarz swojej publiczności. Wybierają bliskie im tematy. U nas to jeszcze tak nie działa. Pamiętam, co odczuwałem, kiedy do współpracy w teatrze zaprosił mnie Krzysztof Warlikowski. I to był moment zwrotny w mojej karierze.
Teatr od zawsze był bliski pana sercu.
Cztery razy w życiu zakochiwałem się w teatrze. Pierwszy, w dzieciństwie, kiedy łapałem się ojcowskiej marynarki, kiedy biegałem do Teatru Starego i oglądałem te same przedstawienia po kilkanaście razy. Drugi, kiedy zadebiutowałem i stanąłem na deskach teatru, spełniając marzenia z dzieciństwa. Trzeci to wspomniane spotkanie z Warlikowskim, który pokazał mi inny sposób uprawiania zawodu i odnalazł środki wyrazu: otworzył mnie, poszerzył horyzonty, wykształcił technicznie i zmienił psychologicznie. I ku mojemu zaskoczeniu zakochałem się czwarty raz, gdy studenci Wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych zaprosili mnie do reżyserowania ich dyplomu. Interpretacja "Innych ludzi" Doroty Masłowskiej otworzyła mi głowę, a współpraca ze studentami okazała się jedną z najpiękniejszych przygód życia.
Dlaczego zdecydował się pan pracować nad tekstem Masłowskiej?
Z Masłowską jesteśmy prawie równolatkami. Jej twórczość jest mi niezwykle bliska, głównie za sprawą zamiłowania do opowiadania o rzeczach poważnych w wesoły sposób. Przygoda ze spektaklem została przerwana przez pandemię. Po roku tekst wydaje się bardziej tragiczny, dostarcza rozrywkę, ale jednocześnie mówi wiele bolesnych rzeczy o nas. Teraz próbujemy wskrzesić "Innych ludzi", zobaczą go widzowie w Jeleniej Górze, Wrocławiu i Poznaniu, gdzie przedstawienie zarejestrujemy i za jakiś czas udostępnimy w sieci.
Czy zatem teraz na poważnie myśli pan też o reżyserii filmowej?
Zacząłem od reżyserii filmów krótkometrażowych z moimi studentami z Warszawskiej Akademii Teatralnej. Dzięki temu uczę się, jak prowadzić aktorów, poznaję tajniki montażu, udźwiękowienia i w przyszłości będę wiedział, jak zmierzyć się z filmem pełnometrażowym. Na razie robię takie rzeczy na zasadzie rękodzieła. Całe życie starałem się trzymać trudny, ale i rozsądny balans między sztuką przez duże "S" a działaniami komercyjnymi, choć starałem się, aby komercja była na poziomie, co raz wychodziło, innym razem nie. Brałem udział w dużych produkcjach, a pracując ze studentami, poczułem, że robimy coś za niewielkie środki i to było bardzo uwalniające i dawało przestrzeń. Jeśli zgromadzę kapitał ludzki, zdobędę zaufanie, to zajmę się czymś poważnym.
Jakie plany w najbliższym czasie?
Dwa spotkania fabularne. Film Anny Kazejak "Fu***ng Bornholm", który doczekał się audiobooka, a teraz scenariusz ma szansę na realizację. W lipcu czeka mnie nietypowa kontynuacja, sequel filmu, który zrobiłem dwadzieścia lat temu, czyli "Fuks". Jeden z moich pierwszych bohaterów - Aleks doczeka się potomstwa i właśnie to młode pokolenie przejmie stery w kontynuacji. Cieszę się z tych nowych wyzwań.
A jakie ma pan marzenia aktorskie?
Nie mam. Czuję się zrealizowanym aktorem, przychodzą do mnie ciekawe propozycje. Z interesujących rzeczy czekam na premierę "Powrotu do Legolandu" w reżyserii Konrada Aksimowicza. Kolejny raz zaskoczę widzów zupełnie nową odsłoną.