Luke Cage sezon 2 – najwyższy czas postawić na jakość, nie na ilość [RECENZJA]

Powrót kuloodpornego herosa nie był szczególnie wyczekiwany, ale warto dać mu szansę. Pod niemal każdym względem jest lepiej niż za pierwszym razem, o czym przekonają się tylko bardzo cierpliwi widzowie.

Luke Cage sezon 2 – najwyższy czas postawić na jakość, nie na ilość [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Netflix

Od jakiegoś czasu przeżywamy prawdziwy renesans seriali inspirowanych historiami z komiksów. Netflix postawił w tej materii przede wszystkim na superbohaterów Marvela, którzy nie załapali się do pełnometrażowych blockbusterów. Zachęceni sukcesem pierwszego "Daredevila" ludzie z Netfliksa poszerzyli swoją ofertę o przygody Jessiki Jones, Punishera, Iron Fista i oczywiście Luke'a Cage'a, który 22 czerwca powraca w drugim sezonie własnego serialu.

I choć nowa seria poprawia kilka starych błędów, czyniąc drugi sezon lepszym od pierwszego, to nadal mam wrażenie, że Netflix za bardzo stawia na ilość kosztem jakości. Nie czuć tu świeżości i swoistej przełomowości pierwszego "Daredevila". To dobra kontynuacja, ale bardzo średni serial, którego twórcy nie do końca wiedzą, co chcą przekazać. Albo nie potrafią tego zrobić.

Luke (Mike Colter) już dawno przestał być anonimowym obrońcą Harlemu. W otwarciu drugiego sezonu jest przedstawiany jako lokalna supergwiazda, budząca postrach gangsterów i uwielbienie uczciwych mieszkańców. Jego imię stało się znakiem towarowym umieszczanym na gadżetach, a każde pojawienie się Luke'a na ulicy wywołuje ekscytację przechodniów. Walka z przestępczością nie sprawia mu żadnego problemu (przypominam, że jest kuloodporny i niezwykle silny) i z początku może się wydawać, że 13-odcinkowy sezon będzie nudną sielanką. Do czasu.

Oczywiście na horyzoncie pojawia się nowy antagonista, który w przeciwieństwie do szwarccharakterów z pierwszej części ma sensowne motywacje i jest znacznie lepiej poprowadzony. Problem polega na tym, że główny wątek Luke'a Cage'a i rzeczonego Bushmastera (Mustafa Shakir) rozwija się bardzo powoli i nabiera tempa dopiero w drugiej połowie sezonu. Netflix znowu postawił na ilość, czyli aż trzynaście prawie godzinnych odcinków, zamiast skupić się na jakości poszczególnych epizodów. Nie pamiętam, ile razy miałem ochotę przewinąć nudne i niewiele wnoszące dialogi z drugoplanowymi postaciami czy kolejne występy muzyczne. "Luke Cage" zasłynął jako bardzo muzyczny serial, napędzany hip-hopem, jazzem czy soulem. W drugim sezonie się to nie zmieniło i choć muzyka jest rewelacyjna, to wspomniane wstawki z klubowymi występami sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę. Ot, taka wartość dodana, którą można odbierać w dwojaki sposób.

Obraz
© Netflix

Drugi sezon rozkręca się bardzo powoli, ale późniejsze odcinki wynagradzają cierpliwych widzów. Dość powiedzieć, że z gościnnym występem wpada znajomy superbohater, a Misty Knight (Simone Missick), zgodnie z oczekiwaniami przechodzi niezwykłą metamorfozę, czym z pewnością zyska nowych fanów. Niestety nie wszyscy drugoplanowi bohaterowie są równie ciekawi, ale da się w tym gronie dostrzec prawdziwe perełki.

Co do samego Luke'a to nie jest on oczywiście tym samym człowiekiem, którego pamiętamy z poprzedniego sezonu, "Jessiki Jones" czy "Defenders". Okoliczności i pojawienie się nowego przeciwnika wyciągają na światło dzienne nieznane oblicze kuloodpornego herosa. Scenarzyści kładą na to duży nacisk, dzięki czemu historia jest bardziej wyrazista i mocniejsza niż ta z Cottonmouthem i Diamondbackiem. Za to należy się duży plus. Nie zmienia to jednak faktu, że trzynaście odcinków to zbyt wiele na tę opowieść.

Drugi sezon "Luke Cage" przypadnie do gustu miłośnikom tytułowego bohatera, ale są małe szanse, by przekonał pozostałych odbiorców. Jest lepiej niż za pierwszym razem, jednak powolna (do czasu) narracja odbiera mnóstwo uroku i nie wszyscy przekonają się, że cierpliwość popłaca.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (5)