"Kroniki Times Square": Trudne czasy dla pornobiznesu
"Kroniki Times Square", opowieść o początkach pornobiznesu, to produkcja niedoceniona. A jednak to jeden z najlepszych seriali, jakie możemy dziś obejrzeć. Na HBO właśnie zadebiutował 3., finałowy sezon.
10.09.2019 | aktual.: 10.09.2019 12:49
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Kroniki Times Square" to serial, który był i pozostaje raczej kameralny. A jednak jego twórcy David Simon i George Pelecanos byli w stanie namalować w ten sposób spory kawałek świata i pokazać, jak zmieniał się na przestrzeni kilkunastu lat. To jest coś niesamowitego.
Nie mając takiego budżetu, jak chociażby osadzone w podobnej epoce netfliksowe "The Get Down", produkcja HBO potrafiła wyczarować świat, który wydaje się nie tylko bardzo rozległy, ale przede wszystkim prawdziwy, żywy, tryskający energią.
Podczas gdy akcja 1. sezonu "Kronik Times Square" działa się w latach 1971-72 (finał zabrał widzów na premierę "Głębokiego gardła" w czerwcu 1972), a drugiego w roku 1977 (czyli "złotej erze" nowojorskiego pornobiznesu), w sezonie trzecim, rozpoczynającym się w sylwestra 1984 roku, z klimatu lat 70. nie zostało praktycznie nic. Radosne bachanalia przyniosły ból głowy, i to nie tylko miejskim włodarzom. Okolice 42. ulicy przypominają przedsionek piekła bardziej niż kiedykolwiek. Nie ma już żadnych hamulców dla przestępczości i przemocy, a miejsce popularnych kin, gdzie chodziło się oglądać filmy dla dorosłych, zajmują obskurne sklepy wideo.
Choć zmierzch epoki, którą poznawaliśmy dokładnie w poprzednich sezonach, nadchodzi z każdej strony, mało kto w "Kronikach Times Square" przyjmuje to do wiadomości. Mimo że pewne zmiany widać już na pierwszy rzut oka, gra toczy się przede wszystkim za kulisami, w biurach, gdzie trwają gorączkowe narady na temat wykupywania przez miasto kolejnych budynków służących do celów przestępczych i związanych z seksbiznesem. "Kroniki Times Square" próbują przy okazji jeszcze bardziej otwarcie flirtować z "The Wire", wprowadzając postać gliniarza Jacka Maple'a (Domenick Lombardozzi, czyli nasz dawny znajomy Herc), operującego w podobny sposób co policjanci z Baltimore.
To wszystko bardzo potrzebne wątki, ale wypadające słabiej niż w "The Wire", gdzie kwestie społeczno-polityczne znajdowały się bezpośrednio w centrum uwagi. Tutaj najciekawsze rzeczy to wciąż małe, codzienne sprawy ludzi, z którymi zdążyliśmy się dobrze zaznajomić na przestrzeni dwóch sezonów.
Przez blisko czternaście lat, jakie minęły od wydarzeń z początku 1. sezonu, zmieniło się bardzo wiele. Kobiety wciąż znajdują się na samym końcu w łańcuchu pokarmowym, ale ich sytuacja nie jest tak dramatyczna jak kiedyś. Niektóre z nich, jak Eileen i Lori, przeżywają swoją wersję "American dream" – jasne, w gruncie rzeczy depresyjną, ale jednak. Wraz ze zmieniającymi się okolicznościami niektóre istotne serialowe relacje wyraźnie dobiegają końca. Inne, nowe wyglądają jak nadzieja na przyszłość i powiew świeżości w jednym. Wszystko zdaje się zmierzać w kierunku słodko-gorzkiego zakończenia, przy czym mówimy o sporej dawce goryczy, bo do piekiełka z 42. ulicy zaczyna także wkraczać AIDS, budząc popłoch w całej branży.
"Kroniki Times Square" muszą wypełnić podwójną misję na początku finałowego sezonu: jak zwykle pieczołowicie odmalować krajobraz po jeszcze większym niż poprzednio przeskoku czasowym i przygotować nas na pożegnanie z kilkoma tuzinami bohaterów. Dokładny plan Simona i Pelecanosa, obejmujący trzy sezony – kolejno o początkach, złotej erze i zmierzchu pornobiznesu w okolicach Times Square – to z jednej strony coś godnego pochwały, bo większość seriali kończy się za szybko albo za późno, a tutaj mamy zupełnie inny przypadek. Z drugiej strony, wielka szkoda, że nie możemy zagościć w tym świecie na jeszcze sezon czy dwa.
Nie ma mowy o fabularnych skrótach, które obniżałyby ocenę całości, ale są w tym sezonie wątki wyraźnie lepsze i słabsze. Te w stylu "The Wire", zawierające gangsterów, polityków i policjantów, choć niewątpliwie potrzebne, należą do tej drugiej grupy, funkcjonując bardziej jako lekko naszkicowane tło niż pełnoprawne historie ludzkie. Być może większa liczba odcinków pozwoliłaby je rozbudować. A może nie wypada narzekać, kiedy serial wielki i przemyślany od początku do końca nie jest dziełem perfekcyjnym? Taki już urok telewizji, medium, gdzie porządnie napisane scenariusze na szczęście wciąż liczą się bardziej niż gigantyczne budżety.