Kiedy dziennikarz musi przerwać politykowi. Kto tu sieje dezinformację? [OPINIA]
Rzeczniczka PiS Anita Czerwińska zapowiedziała złożenie skargi na TVN24 do KRRiT w związku z przerwaniem ostatniej konferencji z udziałem posłów z jej partii. Zarzuciła redaktorowi stacji, że w swoim komentarzu dopuścił się "podwójnej dezinformacji". Czy rzeczywiście do tego doszło? I czy zachowanie TVN24 przekroczyło standardy, jakich powinna przestrzegać telewizja informacyjna?
11.02.2022 | aktual.: 11.02.2022 17:01
W czwartek posłowie PiS zorganizowali konferencję prasową na temat cen energii. Przekonywali w jej trakcie, że winę za ich wzrost w Polsce ponosi przede wszystkim polityka handlu uprawnieniami do emisji, za którą odpowiadają Donald Tusk i Europejska Partia Ludowa – dominująca od lat w Parlamencie Europejskim międzynarodówka chadecka.
Konferencję transmitowały na żywo TVP, Polsat News oraz TVN24. Prowadzący audycje w Polsat News Igor Sokołowski sprostował po jej zakończeniu informacje podawane przez polityków PiS, informując widzów, że eksperci nie zgadzają się z ich wyliczeniami na temat udziału unijnego mechanizmu handlu uprawnieniami do emisji w cenach energii.
TVN24 przerwał transmisję z konferencji. Prowadzący program Robert Kantereit powiedział: "Mówią o tym, co wywiesili na plakatach, gdzie pokazano, że 60 proc. kosztów energii elektrycznej to koszty narzucone przez Unię Europejską. Tymczasem według ekspertów to zaledwie 23 proc.".
Tego samego dnia PiS zorganizowało drugą konferencję prasową. Rzeczniczka partii Anita Czerwińska zapowiedziała skargę na TVN do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Posłowie PiS zarzucili stacji dezinformację, sympatycy rządzącego obozu na Twitterze oskarżają TVN i piszą, że "cenzurując" polityków, występuje przeciw "wolności słowa".
Stacja odpowiedziała oświadczeniem: "Prawo do redagowania programu TVN24 mają wyłącznie dziennikarze TVN24. To oni podejmują decyzje, które konferencje będą transmitowane. I konfrontują słowa polityków z opiniami ekspertów oraz faktami".
Kto w tym sporze ma rację? Czy zachowanie TVN24 faktycznie przekroczyło standardy, jakimi powinna kierować się telewizja informacyjna? Kto tu dezinformuje?
Słowa dziennikarza TVN24 były manipulacją?
Zacznijmy od sprawy dezinformacji. Rządząca partia wysuwa tu pod adresem TVN24 dwa zarzuty. Po pierwsze, manipulacją miały być słowa Kantereita "mówią o tym, co wywiesili na plakatach". Plakatów, jak przekonują posłowie PiS, nie wywiesiła bowiem rządząca partia, a niezależny podmiot - Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie.
Technicznie jest to prawda: plakaty informujące o polityce Unii, odpowiadającej za 60 proc. kosztów produkcji energii, wywiesiły Polskie Elektrownie. Jak to jednak często w polityce bywa, ta prawda pokazuje tylko wycinek rzeczywistości, zniekształcając jej całość.
Polskie Elektrownie skupiają bowiem wyłącznie elektrownie należące do spółek Skarbu Państwa. Są to więc podmioty zależne od rządu i kontrolującego go politycznego układu. Obóz Zjednoczonej Prawicy angażował już w przeszłości środki spółek Skarbu Państwa do własnych propagandowych celów.
Finansowana przez nie Polska Fundacja Narodowa zorganizowała np. kampanię "Sprawiedliwe Sądy", atakującą sędziów zgodnie z linią obozu władzy. Orlen zakupił z kolei szereg regionalnych dzienników i portali, wcześniej kontrolowanych przez niemiecką spółkę, instalując w nich prawicowych redaktorów, raczej bliższych niż dalszych rządom Zjednoczonej Prawicy.
Nie wiemy, czy kampania Polskich Elektrowni była koordynowana z odpowiednimi czynnikami rządowymi i partyjnymi, czy wynikała z ich partyjnych poleceń. Ale biorąc pod uwagę praktykę ostatnich sześciu lat, nikt by się nie zdziwił, gdyby tak to wyglądało. Albo gdyby decydenci z państwowych spółek działali, odgadując życzenia obozu rządzącego.
Na pewno kampania Polskich Elektrowni realizuje propagandową linię obozu władzy. Biorąc to wszystko pod uwagę słowa dziennikarza TVN 24 "mówią o tym, co wywiesili na plakatach" są w najgorszym wypadku zbyt pospiesznym skrótem myślowym, ale na pewno nie dezinformacją.
To jak to jest z tymi plakatami?
Druga dezinformacja ma dotyczyć, według Anity Czerwińskiej, tego, że Kantereit błędnie przytoczył treść plakatów, twierdząc, iż mówią one o "60 proc. kosztów energii" generowanych przez politykę Unii, podczas gdy jest na nich wyraźnie napisane "60 proc. kosztów produkcji energii". Ma nie chodzić tutaj o cenę końcową. To istotna różnica, bo na końcową cenę energii składają się też np. koszty jej przesyłu, przez co udział "opłaty klimatycznej" jest w niej znacznie mniejszy niż w kosztach produkującej ją elektrowni.
Znów, technicznie posłanka Czerwińska może i ma rację. Problem w tym, że same plakaty Polskich Elektrowni są głęboko manipulacyjne. Straszą odbiorców hasłem o "60 proc. kosztów produkcji energii", jakie generować mają unijne polityki, licząc, że odbiorca zrozumie to w następujący sposób: "60 proc. mojego rachunku to wina Unii".
Bez podania, jak "60 proc. kosztów produkcji energii" generowanych przez UE przekłada się na cenę prądu, jaką płaci zwykła Kowalska albo przeciętny Nowak, plakaty te nie mają żadnej wartości informacyjnej. Jednocześnie komunikat sformułowany jest tak, by w razie czego obóz władzy mógł powiedzieć: "Ale przecież wcale nie twierdzimy, że za 60 proc. rachunków za prąd odpowiada Unia!".
Obowiązkiem dziennikarza jest wyjaśnić to, jak tak naprawdę kształtują się koszty energii, tak by widzowie nie pogubili się w propagandzie polityków. Dziennikarze TVN i Polsatu zachowali się, jak trzeba.
Gdy politycy sieją dezinformację
Media powinny opierać się na rozróżnieniu informacji i komentarza. Dzisiejsza polityka, zainfekowana przez toksyczne formy populizmu, stawia jednak przed mediami wyzwania, zmuszające czasami do przemyślenia tej opozycji. Zajmujące się polityką media mają np. obowiązek informowania o tym, co mówią czołowi politycy, zwłaszcza pełniący najważniejsze funkcje w państwie.
Co jednak ma robić telewizja, gdy w transmitowanym przez nią przemówieniu polityk na najwyższym stanowisku zaczyna siać oczywistą, niebezpieczną dezinformację?
W czwartek 5 listopada 2020 r., dwa dni po amerykańskich wyborach prezydenckich, Trump po raz pierwszy pojawił się publicznie. Wygłosił kilkunastominutowe przemówienie, w którym stwierdził m.in., że wygrał wybory, jeśli wziąć pod uwagę "legalnie oddane głosy", a Demokraci próbują sfałszować wyniki, posługując się "nielegalnymi" głosami.
Kilka amerykańskich stacji transmitujących mowę Trumpa, w tym ABC News, NBC, MSNBC, przerwało ją jako rozpowszechniającą fake newsy, część zaczęła tłumaczyć czemu prezydent mija się z prawdą.
Czy stacje te nie wyszły ze swojej roli? Czy nie powinny po prostu przedstawić stanowiska ciągle urzędującego prezydenta USA? Czy przerywając mowy prezydenta, nie weszły otwarcie w polityczny spór?
Nie są to łatwe problemy, ale bardziej przekonująca wydaje się odpowiedź, że stacje te przerywając mowę Trumpa spełniły swój obowiązek. Trump, w kluczowej dla każdej demokracji kwestii prawidłowości wyborów, wysuwał najcięższe, niczym niepoparte oskarżenia. Nie było żadnych przesłanek pozwalających stwierdzić, że wygrał bitwę na "legalne głosy". Nie przedstawił żadnych konkretnych dowodów na mogące odebrać mu zwycięstwo wyborcze nieprawidłowości.
Żadne medium nie ma obowiązku być pasem transmisyjnym dla uprawianej przez polityków dezinformacji. Co więcej, obowiązek mediów wobec opinii publicznej polega na tym, by dezinformację zwalczać. W zalewie fake newswów i dezinformacji realna demokratyczna debata jest bowiem trudna, jeśli nie niemożliwa. Kłamliwe narracje mają też swoje konsekwencje.
6 stycznia 2021 r. odurzeni propagandą sympatycy przegranego prezydenta zaatakowali amerykański Kapitol. Mogło dojść do zablokowania procesu certyfikacji wyborów. W trakcie ataku zginęło w sumie pięć osób.
Skarga nieuczciwa jak kampania o cenach energii
W skargach PiS na zachowanie TVN daje się też wyczytać przekonanie, że telewizje mają obowiązek donosić o wszystkim, co mówi rządząca koalicja, bo na tym polega ich informacyjna misja. PiS jednak się myli: wcale tak nie jest. Media zawsze zmuszone są selekcjonować informację, w tym o konferencjach prasowych. Nie każda konferencja prasowa jest od razu newsem. Czymś na tyle ważnym, by warto przekazać to opinii publicznej.
Weźmy tym razem przykład z polskiego podwórka. Pod koniec 2020 r. Zbigniew Ziobro zorganizował konferencję prasową, gdzie wzywał premiera Mateusza Morawieckiego do zawetowania unijnego budżetu. Pokazały ją TVN24, Polsat News, ale nie TVP Info. W późniejszych programach TVP w ogóle o niej nie poinformowano. A przecież rozdźwięk w rządzie w tak fundamentalnej sprawie z pewnością był czymś istotnym dla opinii publicznej, o czym telewizja publiczna powinna informować.
PiS nie składał wtedy skarg na cenzurę w TVP do KRRiT. Skarga na TVN wydaje się równie nieuczciwa, co kampania w sprawie cen energii, o którą poszło. Jaki nie byłby nas stosunek do TVN i do obecnego rządu, nie warto kibicować tu politykom PiS. Bo nawet zwolennicy PiS zyskują na istnieniu mediów, które w razie czego potrafią przerwać uprawiającemu dezinformację politykowi.