Kącik serialowego zabójcy: Na dobre i na złe, czyli szpital, w którym nie giną ludzie i grasuje szczęście
Wydawałoby się, że polska służba zdrowia to idealny temat dla świetnego serialu. Przerażająca korupcja, odwieczny zwyczaj wręczania prezentów, wszechwładny, rządzony przez ignorantów Narodowy Fundusz Zdrowia, łowcy skórskór, minister sprawiedliwości torpedujący transplantologię, antyaborcyjne bojówki pod klinikami i polityczne zamieszanie wokół in vitro. Tematów znalazłoby się wiele. Tymczasem jednak Telewizja Polska postanowiła pójść w zupełnie innym kierunku i na złość widzom nakręcić gniot.
27.08.2009 15:58
„Na dobre i na złe” to jeden z tych seriali, dzięki którym TVP wypełnia swoją misję. A w takim kraju jak nasz, misją Telewizji Publicznej niezmiennie pozostaje krzewienie w narodzie wiary, wartości rodzinnych i idiotycznego optymizmu. Dlatego produkcję pozbawiono jakichkolwiek realistycznych wątków, a pracę w służbie zdrowia przedstawiono tu nie jako wyniszczającą, niewdzięczną harówkę, ale jako misję, której wypełnianie przynosi życiową satysfakcję wszystkim zaangażowanym. Ale czemuż spodziewać się czegoś innego, jeżeli każdy odcinek rozpoczyna rozkoszne w swojej naiwności wyznanie, iż każdy, na dobre i na złe, czy tego chce czy nie, znajdzie szczęście. Bo przecież w pięknym kraju nad Wisłą niemożliwym jest szczęścia nie znaleźć.
Znajdują je zatem, wcześniej czy później, chcąc tego lub nie, wszyscy bohaterowie tej naiwnej szpitalnej bajeczki. Najwięcej znajdują go jednak pacjenci szpitala w Leśnej Górze, którzy po prostu nie umierają. Wydawałoby się, że śmierć jest nieodzowną częścią pracy każdego lekarza. Błąd! Twórcy „Na dobre i na złe”, kierowani sukcesem innych przesłodzonych telenowel, olali odwieczne prawa gatunku (doskonale wykorzystywane choćby w „Ostrym dyżurze”, w „Chirurgach” zaś doprowadzone do absurdu) i postanowili poświęcić realizm na ołtarzu oglądalności. Dlatego bohaterowie ich serialu są w stanie uratować każdego - obojętne jak źle by z nim było. Ba, lekarze z Leśnej Góry przekonają nawet wyniszczających się samobójców, że życie jest piękne. Jestem w stanie zaryzykować twierdzenie, że wystarczyłby jeden taki szpital w rzeczywistości, a Polska byłaby krajem o wiele szczęśliwszym - w którym nikt nie umierałby na pospolite choroby, ludzie nie musieliby czekać w kilometrowych kolejkach do specjalisty, a ci przyjmowaliby
pacjentów z uśmiechem na ustach zamiast z opryskliwą uwagą na końcu języka.
Niestety, takich szpitali nie ma. I być nie może, bowiem w prawdziwym życiu dzieją się prawdziwe nieszczęścia. Scenarzyści „Na dobre i na złe” zapomnieli o tym, a ze swojego dzieła uczynili familijną opowieść fantasy, w której anielscy bohaterowie ratują i nawracają nieświadomych pacjentów. Nie dziwi zatem, że w tym wyimaginowanym świecie szczęśliwości zamieszkują przeróżne fantastyczne postacie, których nie spotkamy na co dzień. Zdecydowanie najciekawszą z nich był nieodżałowany Mareczek - były więzień, pielęgniarz, człowiek renesansu, koneser kobiet i szpitalnego jedzenia, specjalista w wielu zaskakujących dziedzinach. Mareczek był doskonały w każdej sytuacji, zaś jego pojawieniem się można było rozwiązać każdą scenariuszową ślepą uliczkę. Niestety poziom absurdu jaki wprowadzał do opowieści sprawiał, że ta zaczęła dryfować w kierunku produkcji Monty Pythona, więc Mareczek w pewnym momencie zniknął (do dziś mam cichą nadzieję, iż to Paweł Wilczak poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z uczestnictwa w tej
farsie). Po Mareczku pozostało jednak wspomnienie uosobione przez jego niesamowitą matkę (aktualnie najbardziej irytującą postać w serialu, usilnie starającą się wesprzeć stereotyp polskiej matrony kierowanej przez starą Motowiakową) i tyleż piękną, co nieżyciową żonę (aktualnie zakochaną w genialnym lekarzu, na co dzień ukrywającym się pod przebraniem życiowego niezdary z delikatną sugestią upośledzenia intelektualnego).
Los Mareczka podzielili też inni niezwykli bohaterowie serialu - Mariolka i jej wyśniony milioner. Grane przez Tomasza Kota i Agnieszkę Dygant postacie przez pewien czas dawały nadzieje, na nieco realizmu, jednak i ich losy zawędrowały w kierunku baśni. Poniżony przez polskiego fiskusa milioner z radością oddał się budowaniu własnego biznesu (nieocenione okazały się przy tym usługi jego, na zawsze wiernego, szofera), zaś średnio rozgarnięta Mariolka postanowiła udowodnić każdej średnio rozgarniętej miłośniczce serialu, że interes można otworzyć nawet będąc życiowym debilem.
A przecież to ledwie postacie drugoplanowe! Na pierwszym planie brylują Kuba, Zosia i ich szczęśliwa, ponowoczesna rodzina nękana (by było bardziej na czasie) rozwodami, biseksualistami (w tej zaskakującej roli idealnie bezpłciowy Robert Janowski) i bezpłodnością. Losy Kuby i Zosi to niemal idealny obraz tego, jak nie powinno się komplikować wątków serialowych. Tajemnicza rodzina pojawiająca się znikąd. Gigantyczne pieniądze zza oceanu. Udziały w bostońskiej klinice. Jarosław Jakimowicz udający aktora, udającego miłość Zosi z młodości. Tajemniczy romantyczny Jankes. Prywatne śledztwa przeciw leczącym ziarnicę szarlatanom. I inne wątki wprost z kosmosu, sprawiły, że rodzina, na której miała opierać się fabuła tego „realistycznego serialu o prawdziwych Polakach”, bardziej przypomina rodzinę z kultowego „Alfa” - czekam tylko aż z kuchni wylezie kosmita witany śmiechem z taśmy.
Być może „Na dobre i na złe” pokazuje jakąś prawdę o Polakach. Ale jeżeli tak, to jest to tylko fałszywa prawda o naszych marzeniach. O płytkich snach inspirowanych reklamami proszków do prania i pasty do zębów. O naiwnym pragnieniu życia w świecie bez chorób i prawdziwych nieszczęść. O pobożnych życzeniach o uśmiechniętych lekarzach i uczynnych siostrach przełożonych. A przede wszystkim o desperackiej, rozpaczliwej żądzy szczęści, które wcześniej czy później odnajdzie każdego z nas - czy tego chcemy czy nie. Na dobre i na złe.
Tomasz Pstrągowski, komiksomania.pl