Jennie Garth po latach: Bardzo dużo osób przekracza granice. Myślą, że mnie znają
- Tak naprawdę Luke był z nami cały czas obecny na planie. W każdym naszym wspomnieniu pierwszego serialu naturalnie się pojawiał. Nie był przywoływany sztucznie.. Po prostu - my bez niego nie istniejemy - nie ma "Beverly…" bez Luke’a Perry’ego - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Jennie Garth, czyli serialowa Kelly z "Beverly Hills 90210".
10.08.2019 | aktual.: 10.08.2019 13:08
17 maja 2000 roku stacja FOX emituje ostatni odcinek 10. serii przebojowego serialu "Beverly Hills 90210", który dziś uznawany jest najbardziej kultowy serial dla nastolatków. W historii telewizji kończy się wtedy pewna epoka. Nie inaczej w życiu samych aktorów, którzy po dekadzie granie w jednej produkcji, długo nie mogą dojść do siebie. Z ran liże się również Jennie Garth, serialowa Kelly Taylor, która tak jak jej przyjaciele przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania, ucząc się, jak naprawdę funkcjonuje branża filmowa.
Choć po drodze zalicza wiele bolesnych upadków, rozgryza ją na tyle dobrze, że dziś jest nie tylko aktorką, ale i wziętą producentką. To właśnie ta funkcja pozwoliła jej przywrócić serial do życia. "BH90210", który właśnie rozpoczął swoją emisję w Stanach Zjednoczonych, nie jest jedynie typową kontynuacją, bo losy bohaterów mieszają się w nim z biografiami aktorów, o czym Jennie Garth opowiedziała Wirtualnej Polsce w Los Angeles.
Artur Zaborski: Kiedy uświadomiłaś sobie, że "Beverly Hills 90210" stał się serialem kultowym?
Jennie Garth: Na długo po emisji ostatniego sezonu. Podobnie jak reszta obsady. W tamtym czasie tyle się w naszych życiach działo, że nie bylibyśmy w stanie kontrolować, ani nawet zauważać, szaleństwa, które się wokół serialu toczyło. Przeskakiwaliśmy właściwie z planu na plan, a w wolnych chwilach chcieliśmy odpocząć, zamiast śledzić kolejne publikacje o nas. Czas płynął wtedy niesamowicie szybko. W mojej głowie zapisało się to tak: dostaję wiadomość, że zostałam wybrana do serialu, po czym w przyspieszonym tempie mija dekada i schodzimy z planu.
Granie Kelly nigdy ci się wtedy nie nużyło?
Byłam młoda, skupiona na pracy i na karierze. W ogóle nie myślałam o tym, co mogłabym grać, gdybym nie poświęcała tyle czasu Kelly. Na plan chodziłam jak na spotkanie z przyjaciółmi. Panował świetny klimat, doskonale się razem bawiliśmy. Komu przychodzi do głowy, żeby wymieniać oddanych przyjaciół na innych? U mnie taka myśl się nie pojawiła.
Serial zostaje wstrzymany. Codzienne spotkania z przyjaciółmi stają się rzadsze. Co dzieje się w twoim życiu?
Zaczynam doświadczać tego, co aktorki obecne od 10 lat w branży mają już dawno przerobione: że nie wygrywa się każdego castingu, a to, czy będę miała jutro pracę, wcale nie jest takie pewne. Rozpoczął się wtedy okres mojego przyspieszonego dojrzewania, okupiony silnymi i skrajnymi emocjami. Kiedy odnosiłam sukces, cieszyłam się tak, jakbym dostała nowe życie. Kiedy mi się nie udawało, wpadałam w dołki, z których nierzadko trudno byłoby mi wyjść. Pierwsze lata po emisji "Beverly…" to czas, kiedy nauczyłam się o sobie więcej, niż w pozostałym czasie życia.
Co zajęło ci najwięcej czasu?
Uświadomienie sobie, że nie jestem produktem serialu, tylko pełnoprawną osobą i aktorką.
Zastanawiałaś się wtedy, kim byś była, gdyby nie wybrano cię do roli Kelly?
Do dziś się zastanawiam. Każda z osób z obsady na pewno o tym myśli. Ten serial odmienił nasze życie kompletnie, sprawił, że staliśmy się tymi, kim jesteśmy. To nie jest tak, że bez niego byłabym kimś odrobinę innym, tylko kompletnie różną osobą. Nie miałabym też tej rodziny, którą mam.
O jakiej rodzinie mówisz?
O ekipie naszego serialu. Choć nie zawsze udało nam się pozostać w kontakcie i to z zupełnie nieokreślonych powodów. Brian i ja nie rozmawialiśmy ze sobą przez prawie 20 lat, chociaż przez 10 lat kręcenia byliśmy ze sobą na planie naprawdę bardzo blisko. Zawsze myślałam, że lada moment gdzieś na siebie wpadniemy, ale nie wpadliśmy. Nie złożyło się. Kiedy ludzie pytają mnie, dlaczego nie utrzymywałam z nim kontaktu, nie mam żadnej odpowiedzi. Po prostu życie popchnęło nas w innych kierunkach.
Trudno było ci wyjść z roli Kelly?
Dla wielu osób nigdy się z nią nie rozstałam.
Fani serialu wciąż ją w tobie widzą?
To się chyba nigdy nie zmieni. Bardzo często identyfikacja jest tak dalece posunięta, że pytają mnie, co się dzieje w moim życia od czasu, kiedy… - i tu wymieniają jakieś zdarzenie z ostatniego sezonu "Beverly Hills 90210", w które zamieszana była Kelly. Niektórym robi się przykro, gdy mówię, że nie wiem, bo to przecież nie jestem ja. Nie są szczególnie chętni, żeby się z tym pogodzić.
To powód, dla którego nakręciliście nowe "Beverly Hills"? Chcieliście dać fanom odpowiedzi, co się stało z bohaterami?
Po zakończeniu emisji pierwszego "Beverly…" zrodziło się tyle plotek, tyle teorii, tyle domysłów na temat tego, dlaczego nie powstał kolejny sezon, że chcieliśmy wykorzystać towarzyszące im emocje i przekuć je w coś twórczego. Widzowie tak bardzo ekscytowali się losami bohaterów, że byliśmy im winni ciąg dalszy. Jednak równym zainteresowaniem cieszyliśmy się my, obsada. Śledzono każdy nasz ruch, analizowano wypowiedzi, szukano drugiego dna w naszym zachowaniu. Kiedy świat tak bardzo ci się przygląda, chcesz mu dać coś od siebie. Stąd pomysł, żeby losy bohaterów pomieszać z losami postaci. Tak powstało "BH90210".
Kto był inicjatorem kontynuacji?
Tori Spelling i ja już wcześniej produkowałyśmy razem filmy i seriale. Bardzo dobrze nam się razem pracuje, potrafimy utrzymać relację zawodową i przyjacielską bez wykorzystywania jednej przeciwko drugiej. Naturalnie, często rozmawiałyśmy o "Beverly Hills 90210". Zastanawiałyśmy się, czy dzisiaj serial jeszcze by kogoś obszedł. Debatowałyśmy, jak należałoby go zaktualizować, na czym się skupić. Po jakimś czasie zorientowałyśmy się, że mamy właściwie gotowy koncept. Zaczęłyśmy dokładać do niego wydarzenia z naszego prawdziwego życia, na przykład sytuacje spotkań z fanami, jak ta ze stalkerem, który podszedł do Tori z identyczną sukienką jak ta, którą nosiła w serialu. To było jednocześnie przerażające i śmieszne.
Na planie nie mógł stanąć tragicznie zmarły Luke Perry, który jednak pojawia się na ekranie dzięki materiałom archiwalnym. Nie mieliście wątpliwości, czy wracać do jego osoby?
Nie było innej możliwości. Musieliśmy wrócić do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, a zaczęło się z Lukiem. Długo zastanawialiśmy się, czy bez niego kontynuacja ma w ogóle jakiś sens. Wspólnie zadecydowaliśmy, że tak, bo w ten sposób możemy oddać mu hołd za to, co razem z nami zbudował. Chcieliśmy go w ten sposób upamiętnić i złożyć mu cześć. Tak naprawdę był z nami cały czas obecny na planie. W każdym naszym wspomnieniu pierwszego serialu naturalnie się pojawiał. Nie był przywoływany sztucznie, nie koncentrowaliśmy się na nim. Po prostu - my bez niego nie istniejemy - nie ma "Beverly…" bez Luke’a Perry’ego.
Czego jesteś ciekawa po nowej serii?
Czy ludzie, których spotkam na ulicy, nadal będą dawać mi rady.
A teraz dają?
Bardzo dużo osób przekracza granice, bo wydaje im się, że znają mnie bardzo dobrze. Niektórzy oglądali oryginalne "Beverly Hills 90210" nawet po kilkanaście razy. Są zorientowani w biografii mojej bohaterki nawet lepiej niż ja. Wydaje im się, że z tego tytułu mają prawo przestrzegać mnie przed innymi fikcyjnymi ludźmi z serialu, radzić mi, jak się zachować w niektórych sytuacjach albo komentować mój styl bycia. Z reguły sytuacje spotkań z fanami są przyjemne. Chociaż zdarzają się naprawdę dziwne, to bardzo je lubię, bo pokazują, jak wiele znaczyliśmy dla widzów, jak bardzo kochali serial. Tę miłość od nich czuć.
W serialu bardzo dużo śmiejecie się z siebie. Tacy jesteście w rzeczywistości?
Uwielbiamy sobie dogryzać. Wszyscy mamy też do siebie dystans. Zwłaszcza Tori uwielbia żartować z tego, jak odbierają ją ludzie. Każdą sytuację, każdy komentarz potrafi obrócić w piekielnie ostry żart. Ludzie nie znali nas od tej strony.
No właśnie - dlaczego?
"Beverly Hills 90210" było emitowane, kiedy nie było mediów społecznościowych. Nie mogliśmy bzdurnych artykułów na nasz temat skomentować w sieci. Nie mieliśmy platformy, dzięki której bylibyśmy w stanie zburzyć wizerunki, jakie zbudowali nam fani i media. Dzisiaj to, jakim się jest, wyznaczają wpisy na Twitterze i zdjęcia na Instagramie. Dwie dekady temu percepcję danych aktorów wyznaczały magazyny, które nie zawsze ujmowały ich w prawdziwy sposób. My od zawsze byliśmy dowcipnisiami.
Śmiejecie też z bardzo osobistych doświadczeń - rozwód, choroba. Takie żarty są wyzwalające?
Oczywiście, jeśli nie uczyłabym się z dotychczasowych doświadczeń, stałabym w miejscu. Rzeczy, które powodowały, że jestem smutna, nadal by mnie smuciły. To, że dziś potrafię się z nich śmiać, pokazuje, że przeszłam długą drogą, na której jestem cały czas dalej i dalej. Nie stoję w miejscu.
Skoro wszyscy jesteście dalej, niż byliście 20 lat temu, było w ogóle możliwe przywołanie tamtej energii?
Muszę przyznać, że kiedy przyszło mi patrzeć, jak czytamy scenariusz w okularach albo mrużymy oczy nad tekstem bez nich, poczułam się źle. Podobnie było w przyczepie, gdzie nakładano nam makijaż. Praca nad nim zajmowała nam teraz znacznie więcej czasu niż 20 lat temu, bo trzeba było zająć się też zmarszczkami i siwymi włosami. Widząc swoje zmieszanie fizycznymi objawami starzenia, postanowiliśmy przepracować je w serialu. Widzowie zobaczą wiele scen, w których śmiejemy się ze swoich niedoskonałości. To właśnie śmiech pozwolił nam wyzwolić tamtą energię, która na nowo scaliła nas jako wspólnotę, jako braci i siostry.
W przerwie między zdjęciami wychodziliście na drinka jak 20 lat temu?
No właśnie… Kręciliśmy w Vancouver w Kanadzie z dala od domów. Chłopcy są dziś ojcami, więc po zdjęciach gnali do hotelu, żeby na FaceTimie pogadać ze swoimi pociechami. My jako producentki miałyśmy cały czas natłok roboty - odpowiadanie na dziesiątki mejli, ustalanie kalendarzy obsady, podliczanie budżetu - nie mogłyśmy tak po prostu tego zostawić. Właśnie wtedy zobaczyłam, że nowy sezon "Beverly…" tworzą dojrzali, odpowiedzialni ludzie.
Czy tym dojrzałym ludziom grało się łatwiej niż w młodości?
Tak, bo teraz jesteśmy pewni siebie. Wiemy, na co nas stać. Wtedy musieliśmy się mierzyć z poczuciem własnej wartości, krytyką otoczenia, wliczając ludzi na planie. Kiedyś nie wiedziałam, że gdy ktoś prosi mnie o dubel, to niekoniecznie dlatego, że coś schrzaniłam, tylko po prostu - technicznie mogło coś nawalić. Dzisiaj mam tego pewną świadomość. Nie przejmuję się byle czym i na planie mało rzeczy jest w stanie wytrącić mnie ze spokoju. To bardzo duża zmiana.