Hubert Miłkowski: To jest czas, aby mówić w kinie o społeczności LGBT+
W ciągu ostatnich dwóch lat zdołał zawojować streamingowy świat występując w jednych z najgłośniejszych rodzimych produkcji. Niedawno mogliśmy oglądać go w netfliksowym "Hiacyncie", a także u boku Joanny Kulig w serialowej "Pajęczynie". O istotnych zmianach w kinie mówi aktor młodego pokolenia, o którym z pewnością jeszcze nie raz usłyszymy - Hubert Miłkowski.
Co zainteresowało cię w "Pajęczynie"?
Wszystko to, co może zainteresować aktora, czyli scenariusz, sama postać oraz twórcy odpowiedzialni za projekt. Przyznam się, że nie jestem szczególnym fanem kryminałów, ani tych zagranicznych, ani też polskich, których swoją drogą powstaje coraz więcej.
Jednak mimo to "Pajęczyna" skusiła mnie postacią Marcina, w którego się wcielam, a także wizją pracy z Joanną Kulig. To przecież aktorka zaangażowana w mnóstwo ciekawych projektów. Krótko mówiąc, w dobre europejskie kino, choć chyba należałoby już powiedzieć, że w światowe.
Jak to jest być ekranowym synem Joanny Kulig?
Moja mama była o to zazdrosna. Żartuję oczywiście. To naprawdę wspaniałe uczucie poznawać w pracy ludzi, których wcześniej oglądało się na dużych ekranach. Przy okazji są to bardzo wartościowe spotkania, z których niezwykle dużo się uczę, podglądając te osoby przy pracy. Liczę, że sam się przez to staję lepszym aktorem. Moje zaangażowanie w "Pajęczynę" było właśnie jednym z takich doświadczeń.
Co zatem wyciągnąłeś z pracy z Joanną Kulig?
Praca z każdym aktorem, reżyserem czy wykładowcą to możliwość poznania różnych metod. Sam siebie postrzegam jako zbiór wszystkiego tego, co mnie inspiruje i co mogę wyciągnąć z obcowania z innymi.
Charyzma Joanny i zdobyte przez nią doświadczenie wpływają na atmosferę na planie. Potrafi bardzo bezpośrednio zakomunikować swoje potrzeby aktorskie, co tylko przekłada się na lepiej wykonaną pracę na planie. Z pewnością zatem nauczyłem się od niej asertywności, której zdecydowanie mi brakowało.
Wspomniałeś, że nie jesteś fanem kryminałów. Marzy ci się zatem występ w kinie artystycznym?
W Polsce robi się dużo kryminałów i tym samym trudno jako aktor uniknąć takich projektów, jeśli chce się występować. Przyznaję, że lubię arthouse. Uwielbiam Charliego Kaufmana czy Paolo Sorrentino, bo w jego twórczości jest mnóstwo poetyckości, gracji i czułości. Piękne jest też kino Mike’a Millsa, jego "Debiutanci" czy "C’mon C’mon" robią ogromne wrażenie. To właśnie mi się marzy, zagranie w jakimś czułym filmie, czymś pomiędzy komedią a dramatem.
Silnie wbiłeś się w serialowy świat. Wystąpiłeś w produkcjach zarówno Netfliksa, jak i Canal Plus oraz Playera. Czy istnieją jakieś różnice w pracy dla poszczególnych platform?
Na planie nie ma żadnych różnic. Oczywiście każda produkcja jest inna, a zmiennych jest całe mnóstwo, ale podczas samej pracy nie ma różnicy czy to serial Netfliksa, Canal Plus czy Playera. Chodzi po prostu o to, aby dać z siebie wszystko. Nie jest ważne, pod czyją banderą się to odbywa.
Zwłaszcza w czasie pandemii widoczny jest odwrót od kin, a zwrócenie się w stronę streamingu. Jak odbierasz to zjawisko?
Jestem zwolennikiem kina, do którego uciekam, gdy jest to tylko możliwe. Bardzo tęsknię za widokiem pełnych sal projekcyjnych, co od czasu wybuchu pandemii jest rzadszym zjawiskiem. Kiedyś możliwość posiedzenia samemu w kinie była miłym doświadczeniem, ale dziś odbieram to zupełnie inaczej.
Streaming jest z pewnością inną formą obcowania z kinematografią. Możliwość zatrzymania filmu w dowolnym momencie lub podzielenia sobie projekcji na kilka dni nie jest tym samym, co oglądanie go na wielkim ekranie w zaciemnionej sali.
"Pajęczyna" jest pierwszą produkcją, w której twoja postać nie jest osadzona w minionych dekadach. Na swój sposób to nowe doświadczenie.
Już wcześniej chciałem zagrać w czymś, co nie wiązałoby się z kostiumem, a co rozgrywałoby się we współczesności. Jednak bilans moich ról osadzonych w dzisiejszym świecie wkrótce się wyrówna, bo na swoje premiery czekają dwa filmy, które już nie odwołują się do historii.
Granie współczesnej postaci pozwala też na większą swobodę przy improwizacji. Język, którym posługuję się prywatnie, pokrywa się z tym, którego może używać mój bohater, co daje mi więcej możliwości. W produkcjach rozgrywających się w minionych czasach muszę z kolei być bardziej świadomy tego, co i w jaki sposób może powiedzieć postać.
"Pajęczyna" i "Hiacynt" wpisują się w serię produkcji filmowych czy serialowych, których akcja dzieje się przynajmniej w części w PRL-u. Co sądzisz o tej tendencji?
Amerykanie musieli zrobić kilkaset filmów o Wietnamie, aby przepracować ten temat. Okres PRL-u to kawał naszej historii, zatem naturalnym wydaje mi się, że twórcy sięgają po tę epokę. Ciekawe jest to, że z coraz większego dystansu, a co za tym idzie - również z szerszej perspektywy, możemy patrzeć na ten okres.
Dla osób takich jak ja, czyli urodzonych po PRL-u, jest to nowy filmowy świat, w który mogą wkroczyć i go poznać poprzez ekran. Nie dziwię się, że jest chęć wracania do tego czasu, bo jak bądź wiąże się on z trudnymi tematami, tak jednocześnie jest niezwykle interesujący.
Chyba dobrym tego przykładem jest właśnie "Hiacynt", którego tematyka nie należy do najlżejszych.
To prawda, co więcej jest to historia, o której mało się mówi. Połowa obsady naszego filmu, w tym ja, nigdy wcześniej nie słyszała o akcji "Hiacynt". Zmieniło się to dopiero z chwilą otrzymania scenariusza. Tym bardziej cieszę się, że ten film powstał, bo o tej historii należy mówić.
"Pajęczyna" i "Hiacynt" mają silnie zarysowany wątek LGBT i prześladowań osób nieheteronormatywnych. Mimo że obie produkcje odwołują się do PRL, to biorąc pod uwagę panujące w kraju nastroje społeczne, są one niezwykle aktualne.
Cieszę się, że w rodzimym kinie czy serialach pojawia się coraz więcej wątków queerowych. Znajdą się osoby, które stwierdzą, że wszędzie próbuje się wetknąć podobne motywy i jest ich za dużo, ale zupełnie się z nimi nie zgadzam.
Przez te wszystkie lata było tego zdecydowanie za mało, a i teraz trudno mówić o nadreprezentacji. W końcu jest na to czas. Wyjrzenie za okno czy zerknięcie do mediów powinno nam tylko uzmysławiać, że należy o tym rozmawiać.
Po premierze "Hiacynta" na Nowych Horyzontach z sali padł komentarz, który najbardziej mi zapadł w pamięć. Głos zabrała dziewczyna, która sama jest osobą nieheteronormatywną i powiedziała, że pierwszy raz ma wrażenie obcowania z polską produkcją, w której czuje, że jest w pewien sposób reprezentowana. Stwierdziła, że dostała bohaterów, z którymi może się w końcu utożsamić, bo z reguły podobne wątki spychane są na dalsze tory, a bohaterowie ze społeczności LGBT+ są przerysowani lub mało wyraziści. Przypomniała mi, jak ważne jest to, aby powstawały takie filmy, jak właśnie "Hiacynt".
Jak w jednym z wywiadów powiedział Bernard-Marie Koltès: "Nie ma rozmowy o sztuce bez rozmowy o wykluczeniu". To dotyczy też kina.
Czy bardzo stresujące było zagranie intymnej sceny z Tomaszem Ziętkiem w "Hiacyncie"?
Sceny intymne są zawsze nerwowe i wywołują pewną niezręczność. Naszym zadaniem jest jednak wejść w nie w jak najbardziej profesjonalny i kontrolowany sposób. Dlatego cieszę się, że przy okazji "Hiacynta" pracowaliśmy z koordynatorką intymności, czyli kimś kto zajmuje się tym, aby taką scenę w bezpieczny i komfortowy sposób przygotować i przeprowadzić.
Niezwykle pomocne było to, że pojawiła się przestrzeń do tego, aby ustalić nasze granice wcześniej. Już podczas prób przygotowaliśmy scenopis pod tę scenę, który następnie podpisaliśmy i zatwierdziliśmy zaplanowany przebieg tej sekwencji. Wszystko odbyło się zatem w pełni komfortu i bez niechcianych niespodzianek.
Angażowanie do pracy koordynatora intymności to chyba jednak wciąż rzadkość na polskich planach?
Mam nadzieję, że stanie się to standardem, który w dużej mierze do Polski wprowadził Netflix poprzez zatrudnienie takiej osoby do pracy nad "Hiacyntem", ale też "Sexify". Nie wiem, ile osób w Polsce wykonuje taki zawód, ale z pewnością takie osoby będą potrzebne, bo ich pomoc jest nieoceniona.
Jak udaje ci się połączyć pracę i studia?
Mam strasznego farta, bo zdjęcia zawsze wypadają wtedy, kiedy mam na nie czas i nie muszę z niczego rezygnować. "W głębi lasu" kręciliśmy głównie w okresie wakacyjnym, a jeśli chodzi o "Kruka" i "Hiacynta", to zdjęcia pokrywały się z okresem covidowym i nauką zdalną.
Gdyby nie to, to musiałbym brać dziekankę. Oczywiście nie zawsze jest tak różowo i bywają okresy, kiedy dwie godziny snu na dobę są rarytasem, ale w dużej mierze mam możliwość uczestniczenia w zdjęciach bez robienia sobie zaległości.
Ostatnie dwa lata były dla ciebie niezwykle intensywne. Od razu wskoczyłeś w same prestiżowe projekty. To chyba prawdziwe ziszczenie snów dla młodego aktora, który wciąż jeszcze studiuje.
Wszystko przebiega po mojej myśli. Robię rzeczy, które mnie ciekawią i to w towarzystwie inspirujących osób, a poprzez swoje role mówię o tym, co jest dla mnie ważne. Wciąż jednak czuję się debiutantem, dopiero powoli się rozkręcam.