''Gra o tron'': Seks, kazirodztwo i rzeź niewiniątek
Po wbijającym w fotel zakończeniu pierwszego sezonu, ogromnych oczekiwaniach i długiemu wyczekiwaniu, po roku przerwy na ekrany telewizorów wróciła *"Gra o tron". Czy ma szansę zjednać sobie widzów i dorównać poziomowi ekranizacji pierwszego tomu "Pieśni lodu i ognia"?*
04.04.2012 14:39
Wiele wskazuje na to, że pomimo braku w obsadzie największej gwiazdy (jak pamiętamy, Sean Bean musiał... "wycofać się" z udziału w serialu) nowe odcinki mogą obudzić w widzach emocje podobne do tych, jakie odczuwali wiosną 2011 roku. Co prawda ten otwierający sezon, blisko godzinny "Północ pamięta", można uznać za typowe wprowadzenie do historii spisanej przez George'a Martina w "Starciu królów" (przypomnienie postaci, wątków i miejsc rozgrywania akcji), jednak składające się na jego fabułę epizody świadczą, że to co wyróżniało pierwszy sezon, powróci ze zdwojoną siłą w drugim.
Mamy tu wszystko to, za co widzowie pokochali najnowszy serial produkcji HBO. Wielowątkowa fabuła, skomplikowane wewnętrznie postaci wplątane w sieć spisków i knowań oraz zaskakujący jak na produkcję telewizyjną rozmach, podkreślany przez świetne kostiumy i scenografię - wszystko to jest gwarantem, że przed telewizory powrócą nie tylko fani powieści i zaznajomione już z ekranizacją osoby, ale także nowi widzowie. Za dodatkowy wabik z pewnością można uznać pikantne sceny zaspokajania popędu seksualnego (zamtuz Littlefingera dostarczy pożywki dla oczu zwłaszcza męskiej części widowni) oraz szokujące motywy, poniekąd wyróżniające low fantasy pióra Martina.
Jeżeli wstrząsem dla widzów były mocno zakotwiczone w fabule pierwszego sezonu wątki kazirodcze, już dwa rozpoczynające adaptację "Starcia królów" odcinki wprawią niektórych w niemałe osłupienie. Wszak nie co dzień poznajemy bohaterów, którzy biorą ślub i konsumują małżeństwo ze wszystkimi swoimi córkami, a synów składają w ofierze zagrażającej światu rasie nieumarłych. Swoją drogą, mordowanie niemowląt okazuje się nie tylko domeną zamieszkujących północną część Westeros wolnych (albo, jak kto woli, "dzikich") ludzi - swoje trzy grosze dorzucą też uważani za w miarę cywilizowanych strażnicy miejscy z Królewskiej Przystani. Widzowie o słabych nerwach powinni więc mieć się na baczności, gdyż nie znają dnia ani godziny, kiedy scenariusz postanowi zaskoczyć ich kolejną niespodzianką.
Osobom zadającym sobie pytanie, czy warto najbliższe poniedziałkowe wieczory wieńczyć seansem "Gry o tron", odpowiadam, że naprawdę tak, bez dwóch zdań. Serial powrócił w wielkim stylu i nie zanosi się, aby ktokolwiek poświęcający na niego swój czas miał czuć się rozczarowany. Bo czy jedyna realizowana z taką dbałością o szczegóły produkcja fantasy od czasu premiery trzeciej części "Władcy pierścieni" może sprawić zawód?