"Gra o tron": Jeden (odcinek), by wszystkimi rządzić [RECENZJA]
Pierwszy odcinek ostatniego sezonu "Gry o tron" miał wszystko. I jest prawdopodobnie najlepszym otwarciem w historii kończącego się w tym roku kultowego hitu HBO.
Pomijając kompromitującą wpadkę, jaką była kolejna awaria serwisu HBO GO - kolejna, bo stała się już tradycją przy okazji debiutu kolejnych odsłon ekranizacji powieści George'a R. R. Martina - początek finałowego sezonu "Gry o tron" da się opisać tylko jednym słowem: triumf.
Triumf płatnej telewizji, która uwierzyła, że da się przenieść na ekran niemal niemożliwą do sfilmowania sagę fantasy. Triumf twórców, którzy po fatalnym (acz niezwykle spektakularnym) sezonie siódmym, byli w stanie dostarczyć na otwarcie kolejnego starą dobrą "Grę o tron". Wreszcie triumf samego autora, który chociaż na razie nie kwapi się z publikacją kolejnego tomu "Pieśni lodu i ognia", trzyma pieczę nad serialem jako jego koproducent, zapewniając widzom rozrywkę, jakiej ze świecą szukać nawet w kinach (chyba, że akurat grają tam "Grę o tron").
Kulminacja blisko dekady fabularnych wolt, kilkudziesięciu wątków i historii setek postaci zaczyna się jednak nad wyraz spokojnie. Jedyna widowiskowa scena wrzucona jest tutaj niemal od niechcenia, tak jakby twórcy chcieli powiedzieć: mamy tego tyle, że nie chcemy was zanudzić spektaklem. Dzieje się za to sporo w słowach, gestach i uczynkach. Czyli tam, gdzie półtora roku temu scenarzyści nieco odpuścili.
Jest tu więc powrót do korzeni: bohaterowie dramatu, niczym w pilocie całego serialu, zjeżdżają się do Winterfell, ale nie są już tymi samymi osobami. Dojrzali, zniszczeni przez życie, zdradzeni przez przyjaciół czy zbawieni przez nieprzyjaciół, spotykają się ponownie. Ku uciesze widzów, którzy scena po scenie mogą z listy "do zrobienia" wykreślać ponowne interakcje Arii, Ogara, Gendry'ego, Jona, Sama, Tyriona i innych, bardziej lub mniej lubianych.
Fakt faktem, na scenie pozostało już na tyle mało wiodących postaci, że twórcy nie mogli sobie pozwolić na pominięcie kogokolwiek. Ale sposób w jaki w 50-kilku minutowym odcinku zdołali pospinać wątki wszystkich w jeden spójny ciąg przyczynowo-skutkowy, robi wrażenie. Nie chcę i nie będę oczywiście zdradzać fabuły (acz niektórzy dadzą mi pewnie po łapach za samo wymienienie bohaterów akapit wyżej), ale musicie wiedzieć, iż ponowne oglądanie ich na ekranie - sposobu, w jaki się do siebie odnoszą; niemal niezauważalnych, ale bardzo znaczących gestów - sprawia niesamowitą frajdę.
Co zadziwiające, mimo nadciągającej z północy grozy, pierwszy odcinek nie wprowadzi widzów w stan depresji. W dialogach iskrzy jak za starych dobrych lat, riposty i bon-moty wciąż kipią świeżością, kurtyzany rozwiązłością i seksapilem, a rozstawione już na szachownicy figury przesuwają się z gracją dothrackich łuczników stojących na końskich grzbietach.
Krótko mówiąc, jest to "Gra o tron" na którą czekaliśmy. I jeśli kolejne odcinki utrzymają poziom pierwszego, będzie to też "Gra o tron", której nigdy nie zapomnimy. Serial HBO to najlepsze, co ma w tej chwili do zaoferowania jakakolwiek telewizja. I warte jest naprawdę każdej złotówki.