"Gra o tron": 8 rzeczy, które można było zrobić lepiej w finale serialu
To koniec. Definitywny. Nie będzie dogrywki, nie będzie spełnienia błagalnych próśb i rozpatrywania petycji podpisywanych przez fanów z całego świata. "Gra o tron" przeszła do historii odcinkiem, który nietrudno uznać za mocno kontrowersyjny. Ale czy można było to zrobić lepiej? Tak, oczywiście.
20.05.2019 | aktual.: 20.05.2019 21:07
Nietrudno było przewidzieć, że serialu z tak dużą bazą zaczytanych w prozie George'a Martina i snujących setki teorii fanów nie uda się zakończyć w sposób, który zadowoli wszystkich. Ale chyba nikt nie przypuszczał, że wieńczący go "Żelazny tron" okaże się najbardziej krytykowanym i najniżej ocenianym odcinkiem w historii. I to pomimo faktu, że w najważniejszych aspektach będzie 100-procentowo zgodny z tym, co kiedyś, być może, napisze wreszcie autor "Pieśni lodu i ognia".
UWAGA! Od tego miejsca zaczynają się spoilery ostatniego odcinka "Gry o tron" - S08E06. Czytacie dalej na własną odpowiedzialność.
Tak, według autora powieści to Bran zostanie władcą siedmiu (sześciu?) królestw. Tak, Daenerys Targaryen ma spopielić Królewską Przystań, by chwilę potem zginąć z rąk swojego ukochanego. Tak, Jon Snow ma wrócić na północ i cieszyć się życiem wśród wolnych dzikusów lodowych krain. To wszystko wydarzy się również w książkach i, jakby nie patrzeć, ma duży sens, wziąwszy pod uwagę to, co dotychczas serwował niebezpiecznie się starzejący powieściopisarz.
Zobacz: Jak zmieniali się bohaterowie "Gry o tron" HBO
Ale to wypełniacze pomiędzy kluczowymi wątkami wspomnianymi w powyższym akapicie, drobiazgi, o których zapomniał duet David Benioff i D.B. Weiss (D&D) będą w stanie sprawić, że papierowe zwieńczenie tej historii będzie dużo lepsze. Na razie musimy się cieszyć z tego, że HBO zekranizowało dla nas pięć książek oraz STRESZCZENIE pozostałych, jakie na ręce wspomnianej dwójki złożył autor.
Bo "Pieśń lodu i ognia" w wersji papierowej na tę chwilę wygląda dokładnie tak, jak nam pokazała płatna telewizja kablowa. Dziesiątki wątków i ślepych uliczek, w które wmanewrował się autor i który ma niestety spore problemy, z odnalezieniem drogi powrotnej, tak aby wspomniane punkty kulminacyjne nie wyglądały jak fragmenty sitcomu osadzonego w Westeros. D&D niestety zadania mu nie ułatwili.
Co było w tym odcinku świetne, a które rzeczy można było zrobić lepiej?
Narada w Smoczej Jamie
Miejsce, w którym ostatecznie ważyły się losy doczesnego świata, gdzie Samwell Tarly chciał ustanowić demokrację (zyskując brak poklasku i zasłużone uśmiechy politowania zgromadzonych). Miejsce, gdzie zabrakło... Jona Snowa, a pojawił się sam Tyrion? Jakże lepsza, jakże zgrabniejsza i bardziej sensowna byłaby scena, gdyby to ich dwóch pojawiło się przed zgrają lordów, pośród których nie zabrakło nawet syna siostry jego przyrodniej matki?
Wyobraźcie sobie tę scenę: rada dyskutuje, czy zabójcy królowej należy się tron. Wreszcie uznają, że w istocie właśnie on jest prawowitym władcą (co potwierdza Sam i Bran). Szary Robak się awanturuje, ale uspokaja go sam Snow po raz kolejny oświadczając, że nie chce tronu, bo królobójca zwyczajnie na to nie zasługuje. Następnie mówi, że władca nie musi koniecznie pochodzić z rodziny królewskiej, bo ostatnio jakoś nie bardzo to grało w Westeros i sugeruje mianować królem Brana.
I tu dopiero wskakuje ze swoją przemową Tyrion, który sprawnie argumentuje za jego elekcją. A potem Bran oświadcza, że karą dla Tyriona będzie odpokutowanie błędów jako namiestnik, a dla Jona - wygnanie poza sześć królestw (a nie, jak to jest powiedziane, zasilenie szeregów Nocnej Straży, która, jak widzimy na końcu odcinka, nie istnieje). Lepiej? Lepiej.
Klamra kompozycyjna
Jon wybiera się za Mur (jak pamiętacie, zombie-smok zrobił dziurę na jego wschodnim krańcu, przy morzu, wiec w Czarnym Zamku mur wciąż stoi), co pięknie koresponduje ze scenami otwierającymi pierwszy odcinek pierwszego sezonu. Doskonała jest ta klamra kompozycyjna i jakże pięknie wiąże całą opowieść w jedną całość.
Królowa śniegu
Szkoda, że pomiędzy scenami przybycia i wybycia Jona za mur mamy Disneyowskie wręcz zakończenie wątku Sansy ("moim marzeniem jest zostanie królową!") oraz Arii (kompletnie zmarnowana postać od momentu zaszlachtowania Nocnego Króla, a damska wersja Kolumba to jakieś nieporozumienie).
W ogóle precedens ustanowienia odrębnego Królestwa Północy to jakieś nieporozumienie, które prędzej czy później skończy się ponownym rozpadem Westeros (stąd dziwi mnie brak sprzeciwu KOGOKOLWIEK obecnego na naradzie). A wystarczyłoby, gdyby Sansa, podobnie jak jej ojciec, została namiestnikiem Północy, bo, tak po prawdzie, czego miałaby się obawiać, kiedy jej RODZONY BRAT zasiada na mobilnym tronie? Jaki jest cel oderwana Północy od Siedmiu Królestw poza samolubną chęcią zostania królową?
Mała rada i narada
Tyrion w roli królewskiego namiestnika w King's Landing to dobre domknięcie jego historii - zwłaszcza, że znowu będzie robić to, co wychodziło mu najlepiej (meandrowanie, naciąganie, spiskowanie i wygłaszanie monologów dla dobra królestwa). Natomiast jeśli spojrzymy na skład dowodzonej przez niego małej rady...
Bronn jako starszy nad monetą to pójście po linii najmniejszego oporu, tylko potwierdzający, że twórcy nie bardzo wiedzieli co zrobić z tą postacią po powrocie do Królewskiej Przystani. Na nowego Littlefingera raczej nie wygląda, chociaż zamiłowanie do prowadzenia burdeli, jak słychać w dialogach, ma podobne. Jakże lepsza byłaby dla niego rola dowódcy straży miejskiej Królewskiej Przystani, prawda?
Samwell jako maester pasuje za to jak ulał. Problem tylko z łopatologicznym nawiązaniem do tytułu powieści George Martina (twórcy mogli to pozostawić w niedopowiedzeniu, jak w poprzednim sezonie, gdy arcymaester Ebrose rzucił swoim przydługim tytułem w Cytadeli?). Dlaczego też w tej serialowej "Pieśni lodu i ognia", która ląduje na stole przed Tyrionem miałoby nie być o nim wzmianki? Osobie, która spajała i napędzała większość fabuły tej opowieści (należało się za samo bycie namiestnikiem Daenerys, podejrzenie próby zabójstwa Brana i udanego zamachu na Joffreya, zabicie Tywina Lannistera itd.)? Miał być to zapewne żart, ale co to za żart, który nie ma zaczepienia w rzeczywistości?
Brienne i Davos to wybory bezpieczne, ale i mocno, nie wiem... bezpłciowe? "Davos pływał na statkach, więc niech zajmuje się statkami" brzmi jak komunał. Zdecydowanie lepiej pasowałby do roli skarbnika (jako przemytnik miał z kasą do czynienia nie raz i nie dwa) lub nawet prawej ręki króla (doradzał wszak Stannisowi).
Sama zaś Brienne, jako następczyni Jaime'a w roli dowódcy straży królewskiej brzmi jak kolejny policzek dla tej postaci, po tym, gdy łóżko przez kilka nocy ogrzewał jej ten ostatni. Plus jeszcze te banały i drobne kłamstewka wpisywane do rejestru, totalnie nie w stylu tej postaci. A wystarczyło dać jej dowództwo armii pod Gendrym Baratheonem, którego nieżyjący już wujek Renly był przecież jej pierwszym i ukochanym królem.
Drogon
Na koniec, wracając jeszcze do sceny uśmiercenia Daenerys (jak wspomniałem we wstępie - wspaniałe, ale poprowadzone zbyt szybko rozwiązanie jej wątku, podobnież jak jej "szaleństwo"), reakcja Drogona acz symboliczna (trafnie wykoncypował, że Matka Smoków nadziała się na sztylet wystający z żelaznego tronu, więc go zniszczył), wygląda jak karkołomna propaganda.
Oto niszczę obiekt westchnień lordów, przez który zginęła też moja pani! Przez który toczą się wszystkie te wojny! Przez który z chęcią i werwą zamieniłem mieszkańców Królewskiej Przystani w karkówkę z grilla!
A wystarczyłoby, gdyby wściekłość wyładował na stojącym w tym samym pomieszczeniu Aegonie Targaryenie. Gdyby to jego chciał spopielić (co, jak wiemy, nie udałoby się), a wspomniany tron roztopił rykoszetem, by następnie odlecieć. Widzowie dostaliby potwierdzenie, że Jonowi korona należała się od samego początku. A rozgoryczony niepowodzeniem smok, zabierający zwłoki swojej matki, nie wyglądałby wtedy jak raptor filozof z popularnego mema.
Post Scriptum
- Daenerys powtarzająca w tym sezonie "To ja jestem królową!" przywodzi na myśl słowa Tywina Lannistera, swego czasu ripostującemu znienawidzonemu Joffreyowi (jakże wspaniała to była rola!): "każdy, kto musi powtarzać, że jest królem, nie jest nim naprawdę". Miał, skurczybyk, rację.
- Jak na zapowiedź najdłuższej zimy w historii świata, trawa zaczęła się przebijać spod śniegu stosunkowo szybko, nieprawdaż? Zupełnie jakby był to tylko "sen o wiośnie".
- Peter Dinklage jest najlepszym aktorem w całej 8-letniej historii serialu. I nawet z kiepskiego scenariusza (twórcy zrobili z niego niedorajdę w ostatnich dwóch sezonach) wycisnął z roli co się dało. Nagrodę Emmy zdaje się mieć w kieszeni. Wystarczy spojrzeć na jego scenę pożegnania z Cersei i Jaime'em.
- Oraz przeczytać do końca żart o ośle i plastrze miodu, którego zakończenia nigdy nie zdradzono, a który wygląda mniej więcej tak:
I tym optymistycznym akcentem oficjalnie żegnamy "Grę o tron". Mimo całego zła, jakie spadło na ten serial w ostatnich dwóch sezonach, HBO należą się słowa uznania, za podjęcie próby dokonania niemożliwego. A duetowi D&D miejsce w dziewiątym kręgu piekła za zepsucie wszystkiego w samej końcówce. Dzięki!