"Gra o tron": Zagubieni w Westeros. Koniec serialu, który zmienił telewizję

Ci, którzy wstali przed 3:00 nad ranem, by obejrzeć ostatni odcinek "Gry o tron" powinni się cieszyć. Cieszyć, że bez przygotowania nie natrafią na dziesiątki tysięcy artykułów zdradzających szczegóły finału jednego z najlepszych seriali ostatnich lat. Oraz lament rozczarowanych fanów, którzy po 9 latach przeżyją bardzo niekomfortowe déjà vu. O ile niemal równo 9 lat temu oglądali zakończenie "Zagubionych".

"Gra o tron": Zagubieni w Westeros. Koniec serialu, który zmienił telewizję
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Michał Fedorowicz

Jak w ogóle zakończyć taki serial? Jak satysfakcjonująco rozwiązać nagromadzone przez wiele lat wątki, dać odpowiedzi na wszystkie pytania oraz umieścić ulubionych bohaterów w miejscach, w których chcieliby ich widzieć widzowie? Twórcy wspomnianych we wstępie "Zagubionych" zderzyli się ze ścianą takich dylematów dokładnie 23 maja 2010 roku, kiedy stacja ABC wyemitowała finał przygód rozbitków na tajemniczej tropikalnej wyspie z wałęsającymi się po niej niedźwiedziami polarnymi. A raczkujące jeszcze wtedy social media zalała fala rozczarowania.

Dziś sieci społecznościowe są już w zupełnie innym miejscu: w każdym niemal domu i każdej niemal kieszeni. Dlatego zwieńczenie 8-letniej historii będącej adaptacją "Pieśni lodu i ognia" George'a Martina z dużą dozą prawdopodobieństwa zostanie zapamiętane jako najbardziej znienawidzony odcinek jakiegokolwiek serialu w historii telewizji. Ale tak być musiało - nawet jeśli szósty odcinek ósmego sezonu "Gry o tron" byłby arcydziełem. Na nieszczęście dla jego twórców, nie jest.

Zobacz: Jak zmieniali się bohaterowie "Gry o tron" HBO

Owszem, serial za który odpowiadali David Benioff i D.B. Weiss rozwiązuje wątki w podobny sposób, w jaki zaplanował to sobie twórca (na razie) pięciotomowej sagi. I jeśli to, co pokazało w finale HBO traktować w oderwaniu od scenariuszowego galopu ostatnich dwóch sezonów, a bardziej jako część Martinowskiego świata, to o ostatnie dwa tomy "Pieśni lodu i ognia" możemy być spokojni. Twórca papierowego cyklu nie musi i nie chce spieszyć się z jego kończeniem, stąd też przeświadczenie graniczące niemal z pewnością, że uwiecznione na ekranie rozwiązania fabularne będzie w stanie podprowadzić zdecydowanie sprawniej.

Duet D&D (tak nazywani są w fandomie "Gry o tron" Benioff i Weiss) czasu jednak nie miał. Zakopani już po uszy w przygotowywaniu następnej trylogii "Gwiezdnych wojen" panowie robili niemal wszystko, by jak najszybciej pozbyć się serialu, który z powodzeniem mógłby trwać jeszcze kilka sezonów. I gdyby tak się stało, gdyby zamiast dwóch serii po sześć i siedem odcinków każdy zamienić na dwa pełnoprawne o standardowej 10-odsłonowej długości, najbliższe godziny nie byłyby dla nich piekłem na ziemi. Piekłem, które zresztą przewidzieli, kilka tygodni temu zapowiadając, że wraz z premierą finału "Gry o tron" na kilka tygodni znikają z sieci.

Obraz
© Materiały prasowe

Oczekiwania fanów wobec ostatniego tchnienia ich ukochanej telewizyjnej produkcji były wręcz niebotyczne. Dziesiątki, jeśli nie setki teorii (każda mająca gigantyczne grono zwolenników) odnośnie kierunków, w jakich podąży fabuła powinny być wskazówką, jak donośna będzie jeremiada, jeśli D&D nie pokażą ich ulubionej na ekranach. Benioff i Weiss od początku mieli więc związane ręce, ale pętle na nich coraz mocniej zaciskali już sobie sami. A widzowie odczuwali to, oglądając w zastępstwie pieczołowicie tkanej opowieści z pierwszych czterech sezonów Wielką Pardubicką po Siedmiu Królestwach. Gonitwę, która mocna dała się we znaki zakochanych w "Pieśni..." Martina fanach.

Oglądanie ostatnich dwóch sezonów "Gry o tron" było jak czytanie streszczenia "Powrotu króla" po wielotygodniowym wałkowaniu z wypiekami na twarzy "Drużyny pierścienia" i "Dwóch wież" Tolkiena. Widzowie doświadczyli konkluzji, ale nie dane im było do końca poznać wszystkich niuansów, które stanowiły o sile tej historii. Nie mogą więc dziwić skrajnie niskie oceny wyemitowanych w tym roku odcinków. Nie będzie też dziwić tsunami pomyj, jakim z pewnością zalane zostanie HBO i osoby przez nią desygnowane do adaptacji prozy George Martina.

Obraz
© Instagram.com

Pomijając jednak to wszystko, co właśnie zaczyna się dziać w sieci, bądźmy wdzięczni stacji, która jako jedyna miała odwagę i z roku na rok coraz więcej pieniędzy, by zaadaptować to, co wydawało się i celowo było pisane w sposób niemożliwy do przeniesienia na srebrny czy szklany ekran. Dzięki HBO. To było wspaniałe osiem lat.

Szkoda tylko, że zakończone paskudnym rozwodem. Miast tylko w gronie najbardziej zainteresowanych, w otwartym pokazowym procesie z setkami milionów świadków, którzy nie są do końca przekonani, czy chcą by stacja zachowała swoje dzieci (5 zaplanowanych spin-offów serii), czy żeby te trafiły do ośrodka wychowawczo-poprawczego.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (179)