Zmęczenie materiału
Seria stworzona przez Jeana Van Hamme'a i Grzegorza Rosińskiego to jedna z wielu świętości polskiego komiksu. Startująca w czasach, gdy rodzime historyjki obrazkowe opowiadały o gadających małpach i usłużnych milicjantach, była dla czytelników czymś zupełnie nowym. Powiewem wielkiego świata w kraju, do którego nie docierali ani amerykańscy superbohaterowie, ani nawet najsłynniejsze europejskie serie. "Thorgal" pokazywał, że Polak potrafi. Historia Rosińskiego - emigranta, odnoszącego sukcesy na zagranicznym rynku i docenianego przez tamtejszych artystów - rozpalała wyobraźnię i napawała nas dumą.
Ale czy naprawdę "Thorgal" był wyjątkowy? W swoich czasach z pewnością tak - opowiadał w miarę realistyczną, spójną historię, umiejętnie łączącą wierną realiom opowieść historyczną z wątkami fantasy i science fiction. Oferował świat, w którym przybysze z kosmosu walczyć musieli z nordyckimi bogami, a wikingowie przemierzali oceany i lądowali na plażach Ameryki. Przedstawiał bohatera nowego typu, wyrzekającego się przemocy, spokojnego, poszukującego w życiu miłości i bezpieczeństwa.
Fragment albumu "Królestwo chaosu"
Jednak czytane dzisiaj pierwsze numery "Thorgala" (do odświeżenia serii zachęca reedycja wydawnictwa Hachette) rażą sztywnością i konserwatyzmem. Thorgal owszem, wyrzeka się przemocy, ale kiedy musi, bije się świetnie i pozostaje starym dobrym awanturnikiem, przystojniakiem z długimi włosami, do którego lgną kobiety. Jego wielkie uczucie do Aaricii jest tylko narracyjną sztuczką, przecież w toku opowieści wielokrotnie widzimy go u boku innych piękności - Strażniczki Kluczy, Kriss de Valnor czy kobiet uwięzionych w Rajskiej Grocie. I chociaż nasz bohater zazwyczaj odmawiał romansów, to Van Hamme i Rosiński dbali, by nastoletni czytelnik mógł się napatrzeć.
Zresztą postacie kobiece zawsze były największą bolączką serii. Rozdarty pomiędzy Aaricią a Kriss Thorgal miał do wyboru świętą dziewicę lub brutalną dziwkę. Próby pogłębienia obu bohaterek spełzały na niczym, bo koniec końców, kończyły się tym samym - obie kobiety kochały Thorgala na zabój i gotowe były na każdą głupotę, by mu się przypodobać. Sytuacji nie poprawiła nawet oddzielna seria poświęcona Kriss (szczerze mówiąc, tylko ją pogorszyła).
Czym więc się różnią nowe "Thorgale" od starych? Cóż, są jeszcze bardziej seksistowskie. Widać to zwłaszcza w podserii o Kriss de Valnor, której główne bohaterki wciąż wciskane są w jakieś dwuznaczne sytuacje. Przerażający jest także wątek Aaricii opowiadany w odprysku o "Louve" - zrozpaczona po domniemanej śmierci męża kobieta widzi dla siebie tylko dwa wyjścia: zabić się lub wskoczyć do łóżka miejscowemu samcowi alfa. I nawet w "Młodzieńczych latach", w których Thorgal ma ledwie kilkanaście lat, znalazło się miejsce na chamski fan serwis.
Fragment albumu "Gwiezdne dziecko"
Zniknęła też równowaga pomiędzy wątkami historycznymi, fantasty i science fiction. Współczesne "Thorgale" to już rasowe fantasy, w którym bogowie wciąż ingerują w sprawy ludzi, smoki ratują małe dziewczynki, a wszystkie metafory (chociażby ta o dojrzewaniu i dwoistości ludzkiej natury) załatwiane są wprost, by, broń Boże!, czytelnik ich nie przegapił.
Ale zauważalny spadek formy nie jest szokujący i świetnie wpisuje się w historię "Thorgala". Spójrzmy prawdzie w oczy - ta seria zawsze wyglądała tak, jak wyglądają najnowsze albumy. Czasami bywała ciekawsza, bywała też jednak dużo, dużo gorsza (pamiętacie mroczne czasy romansu Thorgala z Kriss?). Narzekając więc na kolejne banalne historyjki, w których nie sposób dopatrzeć się interesujących bohaterów i trzymających w napięciu wątków, warto pamiętać, że narzekamy nie tylko na Surżenkę, Yanna czy De Vitę, ale także na Rosińskiego i Van Hamme'a. Tym bardziej, że ten pierwszy wciąż podpisuje się pod każdym albumem, ten drugi zaś zapewnił nam kilka bardzo złych odcinków, które dziś uważamy za "stare dobre <>".
Liczby nie kłamią. Epizod rozgrywający się w Ameryce to ledwie cztery zeszyty, dodajmy do tego "Gwiezdne dziecko" (obrzydzone mi przez książkę), "Łuczników" i "Wyspę wśród lodów", a zamknę moją własną listę najlepszych "Thorgali" w historii. Siedem albumów na czterdzieści jeden!
Moje narzekania mogą przypominać żale zgorzkniałego fana obrażonego na postęp, ale w zasadzie chcę napisać coś dokładnie przeciwnego. Być może po prostu nie jestem targetem? Być może fabryka Rosińskiego nie produkuje już zabawek dla mnie? Rozumiem to i przyznaję się do winy - od kiedy po raz pierwszy czytałem "Zdradzoną czarodziejkę" wiele się zmieniło. Dorosłem, poznałem sporo innych komiksów i przestałem cenić albumy tylko dlatego, że rysuje je Polak. Dla tych wszystkich, którzy się nie zmienili i wciąż poszukują emocji sprzed 36 lat (sic!) mam dobre wieści - nowe podserie są gorsze niż najlepsze odcinki, ale trzymają poziom ostatnich 20 albumów. Możecie więc je kupować bez wyrzutów sumienia. Ku waszej radości, wszystko wskazuje na to, że "Thorgal" już nigdy się nie zmieni.
Fragment albumu "Oczy Tanatloca"
[gwiazdek nie będzie!]