Z wizytą na jałowej planecie
Album o złowieszczym podtytule "Sto twarzy profesora Harsmana" zaczyna się w momencie, gdy do Ziemi zbliża się dziwna ławica meteorów. Jako że żaden z nich nie uderzył w Ziemię sprawę zignorowano. Jednakże profesor Le Djaz (który nawet wygląda jak polski prekursor fantastyki socjologicznej, Janusz Zajdel, przeczytajcie też jego nazwisko od tyłu) od razu wykrywa związek między tajemniczymi obiektami, a niepokojąca epidemią rozprzestrzeniająca się na ulicach miast. Profesor postanawia wysłać w przestrzeń ekspedycję złożoną z postaci przypominających nieco marvelowską Fantastyczną Czwórkę. Na jej czele stoi "mózg" całej drużyny Jan Lew oraz Hanna, jego urocza blond partnerka. Komendy Lwa wykonują mały ale ogniście temperamentny robot Nieto oraz kapitan Reves, siłacz o prostym, żołnierskim usposobieniu. Celem misji jest lądowanie w układzie planetarnym KG-14, domniemanym źródle wszystkich nieszczęść i unieszkodliwienie go.
18.10.2011 | aktual.: 29.10.2013 16:54
Dlaczego humorystyczne sf zamiast śmieszyć i intrygować najzwyczajniej w świcie nuży? Być może winą za ten stan rzeczy należy obarczyć scenarzystę? Maciej Parowski, skądinąd niezwykle zasłużony dla polskiego komiksu, znacznie lepiej odnajduję w fantastyce dla dorosłych ("Funky Koval"), a nawet w pesymistycznym fantasy (adaptacja "Wiedźmina") niż w typowej literaturze dla dzieci. Sytuację mógłby uratować Jacek Skrzydlewski, jednakże w porównaniu z sympatycznym 'Kosmicznym detektywem" jego rysunki wypadają tu blado i tracą wiele ze swojej charakterystycznej finezji. "Planeta robotów" jest przez to pozbawiona swobody i dynamiki, a przede wszystkim wyobraźni.
Brak tej ostatniej najwyraźniej dostrzegamy po lądowaniu na tytułowej planecie (nazywającej się Ksi, co jest kolejnym nawiązaniem do twórczości Zajdla). Zamieszkana przez oddane profesorowi Harsmanowi roboty skonstruowana jest z kilku kalek typowych dla gatunku. Panuje na niej kult jednostki, naiwność miesza się z fanatyzmem, a nowoczesna technologia przyszłości jest w rzeczywistości odbiciem możliwości lat 90. XX w. Wszystko to sprawia, że komiks Parowskiego i Skrzydlewskiego w niczym nie przypomina oryginalnej wyprawy Kajtka i Koka na Zwariowaną Wyspę czy kultową wyprawę w kosmos.
W świetle powyższych nie dziwi fakt, że trylogia "Planeta robotów" nie mogła znaleźć wydawcy przez około 20 lat. Legendarny już tytuł został odrzucony przez Niemców, Krajową Agencję Wydawniczą, ,,Świat Młodych" i Muzę. W końcu nie chciał go nawet Egmont. Ostatecznie w dwie dekady od narodzin zaopiekował się nim Ongrys, jakby nie było, specjalista od rodzimych klasyków. Wydanie w lakierowanej sztywnej okładce nie rekompensuje niestety marnej zawartości albumu.
Mimo, iż "w napalonym piecu lepiej grzeje", to dewiza ta nie sprawdza się na oczekiwanej dwie dekady "Planecie robotów". Komiks Parowskiego i Skrzydlewskiego zamiast legendą obrósł grubą warstwą kurzu, której nie warto zdmuchiwać. Pod spodem znajdziecie kilka gatunkowych schematów, drewniane dialogi i żadnuych walorów estetycznych. Mam nadzieję, że kolejne odsłony trylogii nigdy nie ujrzą światła dziennego (ponoć nie zostały dokończone). Boję się bowiem czy tak niefortunne decyzje wydawcy nie pogrzebią Ongrysa. Pozbawiłoby to nas, czytelników, tomów spod znaku prawdziwej klasyki.