Wywiad z Brianem Bollandem
Tomasz Pstrągowski: W latach 80. byłeś w awangardzie tak zwanej "brytyjskiej inwazji". Razem z takimi legendami jak Alan Moore, Neil Gaiman, Grant Morrison, Dave Gibbons, Brendan McCarthy, Glenn Fabry czy Garth Ennis odmieniliście amerykański komiks, zwłaszcza superbohaterski. Jak wspominasz tamte czasy?
Brian Bolland: W Wielkiej Brytanii nikt wtedy nie myślał, że możemy pracować dla wielkiego wydawcy z Nowego Jorku. Na przeszkodzie stały względy czysto praktyczne. Nie było e-maili, ba, nawet dzwonienie za ocean było drogie i niewygodne. Wychodziliśmy z założenia, że to jest po prostu niemożliwe.
Ale ja miałem szczęście gościć w moim mieszkaniu amerykańskiego artystę Joe Statona - jednego z twórców serii "Green Lantern". To on podpowiedział DC Comics, że poznał w Wielkiej Brytanii kolesia, który naprawdę potrafi rysować i z radością robiłby okładki do "Green Lantern".
Gdy odpowiedzieli, że warto spróbować, była to dla mnie fantastyczna wiadomość. Od dziecka byłem wielkim fanem komiksów DC Comics. Zrobiłem więc kilka okładek, spodobały im się i zainteresowali się, kim jestem. I nagle zrozumieli, że w Wielkiej Brytanii są całe zastępy artystów (większość z nich skupionych wokół magazynu "2000 AD")
, którzy byliby chętni dla nich pracować.
I już. To się po prostu stało. Dziś nazywa się to "brytyjską inwazją", bo nagle na rynku pojawiło się mnóstwo brytyjskich nazwisk. DC musiało nawet uruchomić oddzielny dział, który się nami zajmował - Vertigo. Ale wtedy nie wyglądało to dramatycznie.
Sięgaliście po tematy, które wcześniej nie były poruszane w tych historiach - przemoc, seks, polityka. DC nie bało się tych zmian?
Z mojej perspektywy nie wyglądało to zbyt rewolucyjnie. Jako rysownik po prostu rysowałem. Dobre rysunki, to dobre rysunki.
Ale na przykład Alan Moore wprowadził nową jakość. Potrafił przejrzeć superbohaterów na wskroś. Dostrzec w nich znaczenia, których nikt wcześniej nie dostrzegał. Dekonstruował ich, wydobywał na światło dzienne niesamowite sprawy. Weźmy "Potwora z bagien". Sam pomysł na komiks jest naprawdę głupiutki - superbohater będący bagnem! Ale Moore dostrzegł w tym wielki potencjał, dostrzegł rzeczy, których nikt wcześniej nawet nie rozważał. I napisał rewelacyjny scenariusz.
Mówiąc szczerze wydaje mi się, że DC nie bało się tych zmian - byli zachwyceni, że to się dzieje, że nas znaleźli. Zresztą do dziś są wdzięczni. Dzięki nam są dziś w tym miejscu, w którym są, na szczycie.
Jak doszło do twojej współpracy z Alanem Moorem przy "Zabójczym żarcie"?
Wszyscy, którzy pracowali przy "2000 AD" żyli niedaleko siebie. Znaliśmy się z okolicy. Widywaliśmy się w księgarni Forbidden Planet, chodziliśmy do tych samych pubów. Znałem się więc z Alanem na stopie przyjacielskiej. Ale nigdy nie mieliśmy okazji, by razem pracować.
Po raz pierwszy mieliśmy spróbować, gdy właściciel Forbidden Planet wpadł na pomysł serii komiksów. Alan miał stworzyć scenariusz, a między innymi ja miałem go narysować. To nie wypaliło, ale zaraz pojawił się następny pomysł - by Alan napisał komiks, w którym Sędzia Dredd spotyka Batmana. I znów ja miałem to narysować. Ale to też nie wypaliło - wydawnictwa (DC i Fleetway) się nie dogadały w kwestii praw autorskich. Ale na tym etapie oboje z Alanem zgadzaliśmy się już, że świetnie byłoby stworzyć coś razem.
I w końcu się udało. Skończyłem właśnie pracę nad zleceniem i spytałem przełożonych, co mam dalej robić. A oni odpowiedzieli, że mogę zrobić, co chcę. Więc odpowiedziałem, że marzę, by zrobić Batmana. Powieść graficzną. Z Alanem Moorem. Opowiedziałem o albumie w całości poświęconym Jokerowi i im się spodobało.
Więc to był twój pomysł?
Tak. To był mój projekt, a Alan był tak jakby "moim pisarzem". To brzmi arogancko, ale tak było. Poprosiłem o możliwość zrobienia Batmana. Poprosiłem o Alana Moore'a. A później przyszedł Alan i napisał to po swojemu. Od tego momentu byłem już tylko rysownikiem, nie miałem nic do powiedzenia w kwestii scenariusza.
Nie chciałeś zmienić absolutnie nic?
Dla mnie wszystko było na swoim miejscu. Alan musiał tylko zapytać DC Comics, czy pozwolą mu okaleczyć Barbarę Gordon i posadzić ją w wózku inwalidzkim, ale oni odpowiedzieli: "oh, śmiało".
Tak po prostu?
Tak, żadnych sprzeciwów.
Joker, którego znamy dzisiaj, narodził się w "Zabójczym żarcie". To w waszym albumie przestał być kawalarzem, a stał się psychopatycznym mordercą.
Ja bym nie przypisywał sobie zasługi. Bo mój Joker jest tak naprawdę Jokerem Neala Adamsa. Neal Adams uczynił dla Batmana więcej niż ktokolwiek. Aż do końca lat 60. ta postać była dość głupia. Traktowano ją w bardzo niepoważny sposób. Na domiar złego pojawił się ten infantylny serial telewizyjny. Ale pod koniec lat 60. przyszedł Adams i uczynił z Batmana mrocznego mściciela. Dużo też powiedział w temacie Jokera.
Jest piękna scena w jednym z komiksów Neala Adamsa, która doskonale definiuje Jokera. Joker idzie ulicą ze swoimi zbirami i w pewnym momencie po prostu wpycha jednego z nich pod autobus. To jest moment, w którym myślisz "wow, ten koleś naprawdę jest pokręcony". Taki właśnie jest Joker. Zabawny i łatwy do polubienia, ale z drugiej strony szalony i straszny. W filmie świetnie pokazali to w scenie z długopisem i w szpitalu.
Nie wydaje ci się, że zabraliście z Batmana zabawę? Po "Zabójczym żarcie" i "Powrocie Mrocznego Rycerza" Franka Millera ten bohater przemienił się w dorosłego, mrocznego kolesia.
Ale to dlatego, że Batman nie jest zabawnym i ciekawym bohaterem. Nie ma w nim zbyt wiele interesujących cech. Jeżeli przyjrzeć się światu Batmana o wiele bardziej interesujący są jego wrogowie. To oni są prawdziwymi gwiazdami. Zarówno w komiksach jak i filmach. Czasami Batman jest wręcz postacią epizodyczną. W swoim własnym komiksie!
Ja zresztą nie lubię, gdy mówi nam się zbyt dużo o jego prawdziwym życiu Batmana, gdy rozbudowuje się tło, dopowiada więcej o Wayne'ach i przeszłości. Właśnie dlatego, że ta postać mnie nie ciekawi. Wolę inne.
W posłowiu "Zabójczego żartu" napisałeś, że narysowawszy komiks do scenariusza Alana Moorea nie chcesz już rysować nic dla innych scenarzystów. Dlaczego?
Skończywszy "Zabójczy żart" czułem, że pracowałem już ze wszystkimi najlepszymi. Mogłem już zakończyć ten etap w swojej karierze. Chciałem zacząć pracować nad własnymi pomysłami. Nad czymś zupełnie innym. Zacząłem więc robić "Mr. Mamoulian" i "The Actress and the Bishop" i to mnie wciągnęło.
Z rysowaniem jest tak, że jedyną osobą, która da ci do narysowania to, co naprawdę chcesz rysować, jesteś ty sam. Dzięki temu, że połączyłem role rysownika i scenarzysty, zacząłem pracować nad komiksami, które naprawdę mnie interesowały. Jak na przykład krótka nowelka o Batmanie opublikowana także w polskim wydaniu "Zabójczego żartu".
Dlatego też przerzuciłem się na rysowanie okładek. Po "Zabójczym żarcie" zacząłem dostawać naprawdę dużo zleceń, a jako, że nie miałem czasu, ludzie prosili mnie bym chociaż narysował okładkę. I polubiłem to, stałem się specem od okładek.
Dlaczego zdecydowałeś się zmienić kolory Johna Higginsa?
Gdy ukazało się pierwsze wydanie "Zabójczego żartu" nie miałem czasu zająć się kolorami. Powierzono więc to zadanie Johnowi, a on zrobił to tak, jak zrobił. Nienawidziłem tych kolorów przez lata. Naprawdę nienawidziłem. Patrzyłem na te strony przez cały ten czas i mówiłem sobie, że powinny wyglądać zupełnie inaczej - na przykład retrospekcje powinny być czarno-białe. A one były filetowe i pomarańczowe i pełne innych, okropnych, jasnych kolorów. Kiedy więc pojawił się pomysł drugiego wydania sam poprosiłem wydawcę, by pozwolił mi je pokolorować. Na szczęście się zgodził.
Porównanie dwóch wersji "Zabójczego żartu". Po lewej kolory Johna Higginsa, po prawej Briana Bollanda.
Nie bałeś się reakcji fanów? Wielu lubiło kolory Higginsa, gdyż czyniły one komiks bardziej psychodelicznym.
Tak, to dobry argument i ja się nawet z nim zgadzam. Ale oni wciąż mają swoje egzemplarze, nikt im ich nie odbiera, niech się nimi cieszą.
Lubisz "Zabójczy żart"? Pytam, bo Alan Moore często się od niego dystansuje. Mówi, iż nie jest to jego najlepszy komiks.
Stosunki między Alanem a DC Comics bardzo się popsuły. Znaczy DC uwielbia Alana i są bardzo wdzięczni za wszystko, co dla nich stworzył, ale w drugą stronę to nie działa. Poważnie się na nich obraził. Myślę więc, że tak kategoryczna opinia może wynikać z jego nastawienia do wydawnictwa i wszystkiego, co dla tego wydawnictwa robił.
Ale szczerze mówiąc, to rzeczywiście nie jest jego najlepszy scenariusz. Gdy Alan wymienia swoje najlepsze prace nie ma wśród nich "Zabójczego żartu", choć nie wiem czy fakt, że coś nie jest tak dobre jak "Strażnicy" czy "V jak Vendetta" oznacza od razu, że jest złe.
Cóż, album, który jest najjaśniejszym momentem w mojej karierze, jest jednym z gorszych momentów w karierze Alana Moore'a.
Mogę cię zapytać, co myślisz o konflikcie Moore'a z DC Comics?
Ciężko mi się wypowiadać na ten temat, gdyż znam tylko plotki i pogłoski. Mogę za to powiedzieć, że niestety Alan zerwał związki nie tylko z wydawnictwem, ale i z ludźmi. A nawet z komiksem jako takim. Nie jestem pewien czemu.
Dla mnie to dosyć niezręczny temat, gdyż wielu dziennikarzy pyta się mnie wprost o Alana Moore'a. Tak, jakby woleli przeprowadzić wywiad z nim. Ale on nie udziela już wywiadów.
Twoje kontakty z Moorem wciąż są dobre? Uważasz się za jego przyjaciela.
Tak, zdecydowanie. Ale nie wiem, czy on wciąż uważa mnie za swojego przyjaciela. Dzwoniłem do niego jakiś czas temu, by podziękować mu za dedykację w książce, ale nie odebrał telefonu ani nie oddzwonił. Myślę, że może nie chcieć ze mną rozmawiać. Ostatnio podpisywał swoje książki w księgarni w Londynie. Znam jej właściciela, więc poprosiłem by przekazał mu, że chętnie bym z nim porozmawiał. Usłyszał, co u niego. Ale na to też nie otrzymałem odpowiedzi.
To smutne.
Oglądasz filmy komiksowe? Widząc mrocznego Batmana i szalonego Jokera masz poczucie, że to twoja zasługa?
Nie. Miałem tak tylko raz w życiu. Gdy zobaczyłem ekranizację "Sędziego Dredda". Całe otwarcie zaczerpnięto tam z mojego komiksu. Ale z "Batmanami" tak nie mam. Ta postać istnieje od wielu, wielu lat, współtworzył ją tłum artystów. Ja jestem tylko małym trybikiem w wielkiej machinie.