"Wspaniała pani Maisel" zamieniła się w piękne widowisko, które niewiele wnosi [RECENZJA]
Burzliwe lata 60., biała komiczka podróżująca przez Amerykę z czarnoskórym muzykiem, ładne występy i niewiele komentarza społecznego. Tak wygląda "Wspaniała pani Maisel" w 3. sezonie.
"Wspaniała pani Maisel" rok temu, po świetnym finale "All Alone" ze słynnym występem Lenny'ego Bruce'a, zostawiła widzów w poczuciu, że dobra komedia zawsze musi wiązać się z osobistą tragedią. Midge Maisel (Rachel Brosnahan) bez namysłu przyjęła propozycję Shya Baldwina (Leroy McClain), żeby razem jechać w trasę, i dopiero po chwili uświadomiła sobie, jak bardzo ta decyzja wpłynie na resztę jej życia. Jak sama potem mówiła, w kilkuminutowej rozmowie telefonicznej zdecydowała, że już zawsze będzie samotna – będzie mieć inne wspaniałe rzeczy, ale nie będzie mieć takiego domu i takiej rodziny, jaką zawsze chciała stworzyć.
"Wspaniała pani Maisel" – 3. sezon pełen muzyki
Ten gorzki wniosek aż się prosił o kontynuację i pogłębienie, ale 3. sezon w zasadzie tego nie robi. Owszem, "Wspaniała pani Maisel" jako spektakl jeszcze nigdy nie robiła takiego wrażenia jak teraz. Amy Sherman-Palladino i Daniel Palladino zaszaleli z muzycznymi sekwencjami, zarówno tymi, które coś wnoszą (urokliwy taniec Midge i Lenny'ego podczas latynoskiego występu w Miami), jak i takimi, które wyglądają świetnie, ale nie wiadomo, jaki w zasadzie mają cel (początek 6. odcinka i pływanie synchroniczne przy dźwiękach "Good Morning" Gene'a Kelly'ego). A do tego jeszcze zadbali o to, żeby niemal w każdym odcinku śpiewał nam Shy Baldwin.
Podróż przez Amerykę lat 60., którą fundują nam twórcy w tym sezonie, jest imponująca. Począwszy od morza statystów w scenie występu dla żołnierzy w 1. odcinku, przez wszystkie szaleństwa w krainie hazardu i plastiku, czyli Las Vegas, aż po skąpaną w słońcu Florydę i występ w Apollo Theater w Harlemie. Fenomenalnie zrealizowane sekwencje występów muzycznych i stand-upowych następują jedna po drugiej, a towarzyszy temu dobrze nam znany pokaz mody w stylu retro i równie znajome błyskotliwe dialogi wyrzucane przez obsadę w zabójczym tempie.
Wszystko, za co kochamy "Wspaniałą panią Maisel" wydaje się być na swoim miejscu, momentami wręcz w zwielokrotnionej ilości. A jednak na próżno szukać odcinków rzeczywiście wyróżniających się, jak "All Alone", "Vote for Kennedy, Vote for Kennedy" czy bezgranicznie cudowne "We're Going to the Catskills!" z 2. sezonu.
"Wspaniała pani Maisel" ma problem z dojrzewaniem
Życie Midge gwałtownie przyspiesza, tak że ani bohaterka, ani serial nie ma czasu na zastanawianie się nad gorzką pigułką zaakcentowaną w finale poprzedniej serii. Dopiero finał sezonu przynosi refleksję nad poplątanym życiem osobistym, wcześniej pani Maisel zachowuje się jak dziecko w ogromnym sklepie pełnym zabawek. Przy czym do roli zabawki w pewnym momencie zostaje sprowadzony też Joel (Michael Zegen), dorastający szybciej niż jego prawie już była małżonka.
Główna bohaterka, zawsze mająca skłonności do stawiania siebie na pierwszym miejscu, niesprawiedliwie traktuje także Susie (Alex Borstein), kiedy ta zgadza się na współpracę z Sophie Lennon (Jane Lynch), bynajmniej nie komukolwiek na złość. O dzieciach Maiselów serial znów najczęściej zapomina bądź traktuje je jak rekwizyty znikające na pół sezonu po spełnieniu swojego komediowego celu. Midge i Joel, który zajęty jest otwieraniem własnego klubu (też niezła komedia), układają nawet harmonogram, z którego wynika, że ich dzieciaki będą przerzucane z miejsca na miejsce jak niechciane pakunki. Co jest zabawne tylko do pewnego stopnia.
Na pewno nie mogą się nimi zająć dziadkowie, bo ci wyjątkowo zdziecinnieli w tym sezonie. Abe (Tony Shalhoub) i Rose (Marin Hinkle) oddają się osobistym poszukiwaniom, które niebezpiecznie przypominają kaprysy Rory Gilmore z "Gilmore Girls: A Year in the Life". Bogaci, uprzywilejowani, żyjący w bańce ludzie wyrzucają wszystko w błoto, nie myśląc o podstawowych konsekwencjach. A potem wprowadzają się do teściów Midge i oczywiście, że mają z nimi problem. To kopia ostatnich przygód Rory, owszem, momentami cudownie absurdalna, ale trudna do zaakceptowania na poziomie innym niż komediowy. Bo czy naprawdę dorośli ludzie z bagażem życiowych doświadczeń mogą być aż tak oderwani od rzeczywistości?
"Wspaniała pani Maisel" to nie drugie "Mad Men"
A skoro przy oderwaniu od rzeczywistości jesteśmy, na uwagę zasługuje kontekst społeczny trasy białej komiczki z czarnoskórym muzykiem na początku lat 60., a dokładniej to, że ograniczono go do minimum. Pewnie słyszeliście historie o tym, jak czarnoskóre gwiazdy podróżujące po Ameryce spały w gorszych hotelach niż ich biali menedżerowie albo nie mogły jeść w tych samych restauracjach. Takie sytuacje były codziennością dla prawdziwych legend muzycznych, jak Billie Holliday.
"Wspaniała pani Maisel", owszem, wspomina zarówno o rasizmie, jak i homofobii swoich czasów, ale można odnieść wrażenie, że to bardziej odhaczenie oczywistego tematu, niż próba powiedzenia czegoś więcej o tym, co z Ameryką było (i wciąż jest) nie tak. Wątki o zabarwieniu feministycznym również traktowane są w tym sezonie po macoszemu. Owszem, Midge odbywa kilka ciekawych rozmów z Carole (Liza Weil), zdarza jej się wspomnieć na scenie o pigułkach antykoncepcyjnych czy o tym, jak patrzy się na kobiety, które wybierają karierę, ale znów – za mało, za płytko.
Zdaję sobie sprawę, że serial Amazona nigdy nie miał ambicji, by opowiadać o społeczeństwie lat 60. w tak wnikliwy sposób jak "Mad Men". To sprawnie napisana i genialnie zagrana błyskotka w cudnym opakowaniu. Kontekst społeczny, którego "Pani Maisel" jest świadoma, zawsze stanowił raczej tło niż główną atrakcję. Tą była sama Midge – skomplikowana kobieca postać, w jednej chwili przemieniająca się z amerykańskiej żony idealnej w wyemancypowaną artystkę chadzającą własnymi drogami. Ona i jej poplątany związek z Joelem, który pewnie na końcu jednak okaże się "tym jedynym", a przynajmniej tak by sugerowały ich ciągłe powroty do siebie. Wszystko inne to tylko atrakcyjny z tych czy innych względów dodatek.
"Wspaniała pani Maisel" to wciąż dobry czasoumilacz
Choć 3. sezon "Wspaniałej pani Maisel" poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a oprócz rewii mody, sekwencji muzycznych i występów stand-upowych cieszą choćby występy gościnne (obok Lizy Weil pojawiają się m.in. Sterling K. Brown, Jason Alexander i Wanda Sykes), po obejrzeniu ośmiu odcinków mam ochotę zapytać: to naprawdę wszystko? Po spaleniu gorsetu i licznych mostów przez Midge w 1. sezonie, a następnie skręcie w lekko depresyjnym kierunku w końcówce 2. serii spodziewałam się równie mocnego uderzenia teraz. Rasizm, z którym taki duet jak Midge i Shy Baldwin musiał stykać się w każdym momencie, a nie tylko od czasu do czasu, wydawał mi się oczywistym tematem przewodnim. A jednak nim nie jest.
Ostatnia scena finału zapowiada co prawda przetasowanie w 4. sezonie, ale niekoniecznie jeśli chodzi o formułę. "Wspaniała pani Maisel" zawsze miała i wciąż ma świadomość wagi pewnych tematów, ale z chęcią zagłębiania się w nie bywa już różnie. Choć o frustracji Abe'a można by powiedzieć wiele rzeczy, państwo Palladino obrali drogę jak z (tych lepszych) filmów Woody'ego Allena: ekscentryczny intelektualista prowadzi życiowe poszukiwania, które mają więcej sensu w teorii niż w praktyce, by na koniec pojąć swój błąd. Tylko narratora brak.
Jestem więc tym sezonem rozczarowana, a jednocześnie przyznaję: "Wspaniała pani Maisel" to jeden z najlepszych czasoumilaczy, jakie znam, a energia i wdzięk głównej bohaterki nie przestały mnie zachwycać ani na moment. Podobnie jak sprawność realizacyjna, imponująca robota kostiumografów, widoczna na każdym kroku miłość do show biznesu i pędzące w szalonym tempie dowcipne dialogi. To wszystko było i jest na najwyższym poziomie. Ale za rok liczę jednak na coś więcej.
Trzeci sezon Wspaniałej pani Maisel już jest dostępny na Prime Video.