Włodzimierz Szaranowicz: cudem uniknął kalectwa
None
Włodzimierz Szaranowicz
Jest jednym z najbardziej cenionych komentatorów sportowych. Jego głos doskonale znają wszyscy kibice, jednak niezwykłą biografię niestety już nie, choć życiorys dziennikarza obfituje w wielkie emocje i niespodziewane zwroty akcji zupełnie jak najbardziej porywające sportowe wydarzenie.
Syn imigrantów z Jugosławii w dzieciństwie dotkliwie przeżywał swoją inność. We wczesnej młodości już w pełni czerpał jednak ze swoich czarnogórskich korzeni, zafascynowany kulturą przodków. Sprawność i tężyzna fizyczna były zresztą jednym z jej przejawów. Vladimir Šaranović, bo tak jeszcze do 2010 rok oficjalnie nazywał się dziennikarz, zamiłowanie do sportu i rywalizacji ma we krwi. Od małego marzył o sportowej karierze. Zaczęło się od zwyczajnej podwórkowej gry w piłkę, później było bieganie, koszykówka i pływanie. Jednak kiedy po maturze oświadczył rodzicom, że zdaje na AWF, uznali to za "społeczną degradację" i wróżyli mu karierę wuefisty.
Często można spotkać się z opinią, że gdyby nie dramatyczny wypadek, Szaranowicz byłby wybitnym koszykarzem. On sam stanowczo jednak temu zaprzecza, mówiąc wprost, że zawsze był chucherkiem. Wierzy jednak, że podobne sukcesy jak w dziennikarstwie mógłby odnosić w innej dziedzinie. Podobnie jak w to, że w życiu zdarzają się też szczęśliwie nieszczęśliwe przypadki. To właśnie dzięki jednemu z nich przed laty nie został kaleką.
KŻ/AOS
Wypadek zmienił całe jego życie
O dziennikarskich sukcesach Szaranowicza, od 2009 roku dyrektora TVP Sport, można by mównic bez końca. Jest trzykrotnym laureatem Telekamery, zdobywcą Wiktora i Superwiktora. Jesienią 2013 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jednak być może nigdy nie usłyszelibyśmy charakterystycznych relacji w jego wykonaniu, gdyby nie bardzo poważny w skutkach wypadek na narciarskim stoku. Szaranowicz był wtedy studentem drugiego roku AWF. Do zdarzenia doszło w Zieleńcu, jak wyznał w wywiadzie dla magazynu "Playboy", jego przyczyną był nie tylko pech, ale i brak odpowiedzialności.
- Kompletnie nie było warunków do jazdy. Wcześniej w lecie pracowaliśmy w Zieleńcu w ramach hufca studenckiego. Byliśmy drwalami przy wycince drzew pod stoki narciarskie. Ktoś nie dokończył pracy i zostawił podrąbany pniak z jednej strony. Pechowo, akurat tam zapadła mi się narta i pniak drzewa uciął mi nogę tuż nad butem. Stopa trzymała się tylko na skórze. Dziewczyny zaczęły płakać i piszczeć z przerażenia. A ja całkowicie przytomny powtarzałem: "But, but, but. Zdejmijcie mi but". To mnie uratowało. Gdyby stopa została w bucie i napuchła, to pozostałaby tylko amputacja - wspominał dziennikarz.
Jednak trafne rozpoznanie sytuacji nie oznaczało końca problemów. Zespolone operacyjnie kości nie chciały się zrosnąć i tylko, co brzmi wyjątkowo nieprawdopodobnie, kolejny wypadek odwrócił tę sytuację.
- Stwierdzono staw rzekomy. Ponadto wciąż zbierała się tam ropa. Zatruwało to cały organizm i nadal groziła mi amputacja. Wtedy spotkało mnie szczęście w nieszczęściu. Któregoś razu chciałem po przyjacielsku klepnąć w plecy mojego kolegę. On się jednak uchylił, a ja straciłem równowagę, zwaliłem się ze schodów i z całej siły walnąłem chorą nogą o ścianę. Nastąpiło ponowne złamanie i zaczął się... zrost. Od tego momentu przestałem wierzyć w to, że szczęśliwe przypadki się nie zdarzają - podsumował.
Włodzimierz Szaranowicz: "zawsze byłem chucherkiem"
Choć Szaranowicz wrócił do zdrowia, negatywne skutki wypadku pozostały. Musiał zapomnieć o wyczynowym sporcie, choć mimo częstych opowieści o tym, jakie sukcesy, jeszcze będąc licealistą, odnosił w koszykówce, nie widział w tej dyscyplinie dla siebie miejsca. Głównie z powodu warunków fizycznych.
- Nie stawiało się na takich niskich jak ja. Miałem predyspozycje wydolnościowe, ale warunków brak. Mój brat odziedziczył po przodkach inne geny. Był olbrzymem o niedźwiedziej sile. [...] Przy ojcu i bracie zawsze byłem chucherkiem - wyznał szczerze.
Jeśli jednak Szaranowicz miałby gdybać, kim mógłby zostać w przyszłości i osiągnąć równie wiele jak w dziennikarstwie, to byłby to zawód trenera, z którym miał zresztą okazję się zetknąć.
- Zaraz po studiach pracowałem w szkole nr 138 w Międzylesiu i udało mi się z maleńką grupą dziewcząt z pobliskiego klasztornego domu dziecka oraz grupą entuzjastek z piątej klasy zdobyć koszykarskie mistrzostwo w olimpiadzie warszawskiej. Wśród moich zawodniczek była Ala Szczęsna, późniejsza mama Wojtka Szczęsnego. Bardzo się wyróżniała, była gwiazdą tej drużyny. Pokonaliśmy wtedy wszystkie uznane kluby - opowiadał z dumą.
Jednak kolejny w jego życiu przypadek sprawił, że zamiast pracą trenera, a potem karierą naukową (Szaranowicz planował też doktorat) absolwent AWF trafił przed mikrofon. Co ciekawe i ta decyzja, podobnie jak wybór kierunku studiów, nie wzbudziła entuzjazmu jego rodziców, choć matka Szaranowicza pracowała w Polskim Radiu.
Matka odradzała mu pracę w radiu
-_ Mama była inspektorem programowym. Bardzo krytykowała moją decyzję, bo uważała, że w środowisku radiowym trudno się odnaleźć. Okazało się to kompletną nieprawdą_ - opowiadał Szaranowicz, który w 1976 roku wziął udział w konkursie na prezentera redakcji sportowej. Na jego korzyść przemawiała nie tylko wiedza i zainteresowanie sportem, ale też obeznanie w pracy z mikrofonem. Jeszcze na studiach komentował studenckie rozgrywki. To obycie i - uznany przez dźwiękowców za ciekawy - głos, zagwarantowały mu miejsce w zespole Bogdana Tuszyńskiego.
Co jednak ciekawe, późniejszą pracę w telewizji zaczął od występów w "Teleranku", kiedy to na początku lat 80. zastąpił dotychczasowego prezentera, Tomasza Hopfera. To jednak niejedyna nietypowa produkcja z jego udziałem. Pod koniec lat 90. Szaranowicz prowadził też rozrywkowy program "On, czyli kto", a w 2007 roku pojawił się w show "Gwiazdy tańczą na lodzie". Po latach pracy w dziennikarskim zawodzie przyznaje odrobinę racji matce, mówiąc o wadach tego środowiska, zwłaszcza komentatorskiego.
- _ Problem wśród komentatorów polega na szansie i powodowanej nią zazdrości. Każdy z nas może przez chwilę być bohaterem, jeżeli dostanie tworzywo, ale z drugiej strony całe życie można przebierać nogami i nie dostać nawet jednej takiej szansy. Liczą się zwycięstwa, złote medale, to one kreują komentatorów. [...] Trzeba mieć dużo szczęścia w życiu, żeby trafić na sukcesy tak wielu sportowców. To czasami rodzi zawiść. Jeden z moich kolegów na przykład, przy okazji skoków, mówił, że ukradłem mu show_ - ale to niejedyna przykra sytuacja, której doświadczył Szaranowicz. W jednym z wywiadów można przeczytać o tej, którą przeżył pod koniec lat 80.
Jego sukcesy budziły zawiść kolegów
- Pamiętam, jak przy okazji Calgary, przed igrzyskami spędziłem tydzień z bratem. Dawno się nie widzieliśmy, brat miał niedaleko, przyleciał z Kalifornii, więc okazja była wyśmienita. Potem dowiedziałem się, że ktoś doniósł, że Szaranowicz spędził tydzień z agentem CIA. W pracy rozpowszechniał tę informację jeden z kolegów, który regularnie jeździł do Moskwy, dlatego żartobliwie zawsze mówiłem, że to dla równowagi, ponieważ on pewnie bywa tam, żeby się spotykać z KGB. To były oczywiście głupie żarty, ale przypominam, że w roku 1988 tego typu pomówienia nie zawsze były zabawne.
Tak jak w zawodowym życiu Szaranowicza niektórym przeszkadzały jego spektakularne sukcesy, tak w dzieciństwie sporym problemem były jego bałkańskie korzenie, i to głównie dla niego samego.
- W dzieciństwie odmawiałem mówienia po serbsku. Wstydziłem się naszej inności i zawsze byłem wściekły na rodziców, kiedy publicznie odzywali się do mnie w swoim rodzimym języku.
Duma z pochodzenia pojawiła się dopiero po latach, gdy jako 21-latek zobaczył Czarnogórę, ojczyznę rodziców. Od tamtej pory wielokrotnie odwiedzał ten kraj i pozostającą w nim rodzinę. Sytuacja zmieniła się dopiero po śmierci najbliższych mu krewnych. Kiedy kilka lat temu odszedł wyjątkowo zżyty z nim kuzyn, dziennikarz uznał to za symboliczne zamknięcie pewnego rozdziału w swoim życiu. To właśnie wtedy zdecydował o spolszczeniu swojego imienia i nazwiska.
KŻ/AOS