Był gwiazdą TVP. "Nie miałem ochoty się przed nikim płaszczyć".
Wiktor Niedzicki ze swoim programem "Laboratorium" był w najważniejszych ośrodkach naukowych i podpatrywał uczone i uczonych w oficjalnych i nieco mniej oficjalnych rolach. Dziennikarz niegdyś związany z TVP opowiada, co się dziś u niego dzieje. - Telewizji rzeczywiście niespecjalnie było ze mną po drodze. A ja nie miałem ochoty się przed nikim płaszczyć - mówi WP.
01.02.2021 14:54
Przemek Gulda: Czym pan się dzisiaj zajmuje?
Wiktor Niedzicki: Łatwiej byłoby mi chyba powiedzieć, czym się nie zajmuję. Od momentu odejścia z telewizji mam naprawdę masę roboty.
Odejścia? Czy raczej został pan stamtąd usunięty?
Telewizji rzeczywiście niespecjalnie było ze mną po drodze. A ja nie miałem ochoty się przed nikim płaszczyć. Ale naprawdę nie ma o czym mówić, to nie są ważne sprawy, lepiej porozmawiać o tym, co dziś jest naprawdę istotne w moim życiu. A dzieje się w nim sporo – nawet i bez telewizji znajduję nowe kierunki działań, popularyzujących naukę, czyli czegoś, co od zawsze jest dla mnie niezwykle istotne i ciekawe.
Co to za kierunki?
To kilka spraw, które dzieją się równolegle. Już od dawna prowadziłem zajęcia na Wydziale Mechatroniki Politechniki Warszawskiej, teraz z przyjemnością je kontynuuję. To trwa już ponad 20 lat. Obecnie mam zdalne wykłady na paru uczelniach. Druga rzecz, w której uczestniczę coraz częściej i bardzo chętnie, to pikniki naukowe i uniwersytety dziecięce. Bardzo wysoko oceniam taką formę popularyzowania nauki. Dzieci bardzo dużo się w jej ramach uczą i, nie ukrywam, dużo uczę się i ja. To jest wyzwanie. Jak kilkulatkowi czy kilkulatce wyjaśnić różne zjawiska. Bo nie można im powiedzieć: "Wiesz, tu działa prawo Archimedesa", one przecież go nie znają. Trzeba się dobrze zastanowić, jak im to wyjaśnić, aby zrozumiały. To dla mnie spore i ciekawe wyzwanie.
Zajmuje się pan także szkoleniem tych, którzy mają popularyzować naukę.
Tak, to dla mnie też bardzo ważna sprawa. Od dawna widziałem, że wiele znakomitych specjalistek i specjalistów w różnych dziedzinach, ma spore problemy z zainteresowaniem publiczności swoimi odkryciami czy poglądami. Co tu dużo kryć – mało jest złotoustych. Niektórym naprawdę ciężko przychodzi formułowanie prostych i jasnych wypowiedzi, nie uciekających do hermetycznego, naukowego języka. Staram się ich tego nauczyć. Prowadzę zajęcia i warsztaty na uczelniach poświęcone właśnie tej tematyce. Napisałem o tym już w sumie sześć książek.
Ale to jeszcze nie wszystko…
Nie. Już prawie 10 lat temu zgłosiła się do mnie jedna z firm telekomunikacyjnych z prośbą, żeby wziąć udział w jej kampanii reklamowej. Chętnie, ale chciałbym, żeby to było coś więcej, niż zwykła reklama. Można taką kampanię połączyć z działaniami edukacyjnymi. Spotkanie w tej sprawie mieliśmy w kawiarni i żeby pokazać osobom z tej firmy, o co mi chodzi, od razu na miejscu pokazałem prostą sztuczkę. Celowo używam słowa "sztuczka", a nie np. doświadczenie, bo sztuczka brzmi zdecydowanie lepiej, a hasło "doświadczenie naukowe" dla wielu osób jest od razu odstraszające.
I co pan zrobił w tej kawiarni?
Tzw. sztuczkę kelnerską – ustawia się szklanki czy talerzyki na gazecie, a potem wyciąga się ją gwałtownym ruchem. Osobom, które to oglądają, wydaje się, że wszystko się potłucze, ale naczynia zostają na swoim miejscu. Od razu zrobiło się zamieszanie: kelnerki, barmanki, ludzie, którzy siedzieli przy stolikach obok – wszyscy patrzyli, co się dzieje. To był najlepszy dowód, jak bardzo takie działania przyciągają uwagę. I chyba to pomogło przekonać ludzi z tej firmy. Jej prezesowi tak się to spodobało, że najpierw zaprosił mnie na "występ" przed pracownikami – pokazałem wtedy kilka "sztuczek", wzbudzając duże zainteresowanie. Skracając trochę tę długą historię – efektem tych wszystkich działań była książka "Laboratorium Wiktora", w której opisuję sporo takich "sztuczek" – ciekawych doświadczeń, które można bez problemu wykonać w domu.
No dobrze, ale gdzie tu reklama?
No właśnie, w tym rzecz. Że ta książka była jednocześnie reklamą – było tam logo tej firmy i jej inne materiały promocyjne. Dyskretnie, nienachalnie. Zwykłe ulotki rozdawane na imprezach od razu lądują w koszu. Na szczęście książeczki z ciekawostkami nikt nie wyrzuci. Ten pomysł okazał się na tyle chwytliwy, że zainteresowały się nim także inne firmy. Do dziś ukazało się już 8 broszurek dla dzieci z cyklu "Laboratorium Wiktora", czyli laboratorium "z niczego".
Pomaga pan też dzieciom w szpitalach…
Żeby być precyzyjnym – dzieciom i ich rodzinom. Zaczęło się od zaproszenia przez Fundację Ronalda McDonalda na pokaz w szpitalu dziecięcym. Nie będę ukrywać – to było dla mnie bardzo trudne doświadczenie: oglądanie tych biednych maluchów z wenflonami, z twarzami napuchniętymi od leków… Straszne. Od razu wiedziałem, że będę chciał im jakoś pomagać. Fundacja prowadzi działania wspomagające rodziców. Rzadko się o tym mówi, a oni są często w bardzo trudnej sytuacji. Bo przecież nie zawsze dziecko leży w szpitalu w tym samym mieście, czasem trzeba pokonywać duże odległości, aby spędzić z nim czas podczas leczenia. Ci ludzie często nie mają pieniędzy na podróże, hotele.
Fundacja zakłada więc domy przy szpitalach – tam można przenocować i spędzać czas, tam mogą też przychodzić dzieci, kiedy akurat nie mają żadnych badań albo zabiegów. Dla nich to wspaniałe, nawet jeśli krótkie, wakacje od leczenia. Myśleliśmy wspólnie z wolontariuszami z fundacji, jak mógłbym im pomóc. Wymyśliliśmy, że wydamy książkę i będziemy ją rozdawać, przy okazji zbierając pieniądze. Akurat zbliżały się moje 70. urodziny, wymyśliliśmy więc, żeby zorganizować specjalną imprezę naukowo-charytatywną. Wyszło znakomicie: pojawiło się prawie 200 osób, które wpłaciły datki. A książka do dziś trafia do dzieci i dorosłych.
Co to za książka?
"Z kamerą wśród uczonych" – tytuł stąd, że często mam wrażenie, że świat uczonych jest dla laików tak egzotyczny, jak amazońska dżungla. Potrafi naprawdę zaskakiwać i jest w sumie bardzo mało znany. W książce zamieściłem sporo anegdot i opowieści związanych z moimi wieloletnimi kontaktami ze środowiskiem naukowym.
Przytoczy pan jakąś?
Mogę powiedzieć przede wszystkim to, że mamy naprawdę fantastycznych naukowców i naukowczynie, i nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. I nie mówię tylko o ich bezdyskusyjnych osiągnięciach na polu merytorycznym. To są po prostu arcyciekawi ludzie o bardzo wszechstronnych zainteresowaniach. Podam prosty przykład. Byłem kiedyś zaproszony na imprezę jubileuszową Instytutu Odlewnictwa w Krakowie. Wielki bal, który odbywał się w pięknym wnętrzu Teatru im. Juliusza Słowackiego. Gospodarzem wieczoru był oczywiście dyrektor instytutu, prof. dr hab. Jerzy Sobczak, który na początku miał bardzo oficjalne wystąpienie. A potem pojawił się na scenie jeszcze raz, tym razem już ubrany w stylu "smart casual". Najpierw profesjonalnie wykonał parę utworów z zespołem, a potem śpiewał ballady Okudżawy z własnym akompaniamentem. To było wspaniałe. Mało tego – potem zaprosił na scenę innego profesora, który zasiadł za koncertowym fortepianem i zaczął na nim po mistrzowsku grać.
Jakie były najciekawsze miejsca, do których pan dotarł przez te lata podróży w poszukiwaniu nauki i ludzi z nią związanych?
Jednym z najbardziej ulubionych od zawsze był dla mnie ośrodek CERN w pobliżu Genewy, w Szwajcarii. Jeździłem tam jeszcze w latach 90., kiedy zaczynał pracę akcelerator LEP. Wiąże się z tym zresztą ciekawa anegdota – nakręciłem wtedy materiał, w którym polscy naukowcy, prowadzący tam akurat badania, opowiadali o swoich odkryciach. Była wśród nich młoda pani doktor. 20 lat później, już jako profesor, została Przewodniczącą Rady CERN. Przypomniałem jej wtedy to archiwalne nagranie. Była bardzo szczęśliwa.
Dotarłem też na dalekie krańce świata. Zawsze bardzo chętnie wspominam swoją podróż na Spitzbergen – byłem tam przez trzy tygodnie na statku badawczym i w stacji w Hornsundzie. Nagrałem kilka godzin materiału filmowego. Trafiłem też do Nepalu, bardzo niedługo po wielkim trzęsieniu ziemi, które poczyniło wielkie spustoszenie. Widziałem, jak mieszkańcy odbudowują wszystko pracowicie, cegła po cegle.
Właśnie ogłosił pan, że uruchamia własny kanał na YouTubie. Co będzie można tam zobaczyć?
Mam ogromne archiwum filmowe – materiały nagrywane w różnych miejscach, pokazujące niezwykle ciekawe zjawiska i ludzi. Chcę to wszystko pokazać, opowiedzieć o tych sprawach. Wymyśliłem, że to się będzie nazywać "CiekaWizja" – kanał dla ciekawych, dla tych, którzy chcą się czegoś ciekawego dowiedzieć. Będę się skupiał na sprawach naukowych i bardzo unikał polityki.
Skąd pan bierze siłę i energię na to wszystko?
Powtórzę to słowo: ciekawość. To ona mnie wciąż pcha do przodu. Jeszcze chciałbym wiele zobaczyć, jeszcze doświadczyć różnych rzeczy po ty, by dzielić się z innymi. Nie jestem już najmłodszy, mam różne problemy zdrowotne. Chcę jak najlepiej wykorzystać czas, który jeszcze mam. Jak najwięcej przeżyć i jak najwięcej dać ludziom. Mam wiedzę, doświadczenie, mam spore zasoby sprzętu. Czemu tego nie wykorzystać?
Co pana najbardziej martwi, jeśli chodzi o stan popularyzacji nauki w Polsce?
Nie ma co tu kryć – ta tzw. reforma edukacji bardzo ją zniszczyła. Nauczyciele nie mają możliwości, by uczniom przekazać to, co jest najciekawsze. Jest za mało godzin przedmiotów ścisłych, nie ma czasu na doświadczenie i obserwację. A to bardzo ważne. Podam prosty przykład: w czasie okupacji niemieckiej podczas drugiej wojny światowej, kiedy czasy były naprawdę ciężkie i wszędzie czyhała śmierć, ludzie związani z edukacją wciąż prowadzili bardzo aktywną, choć konspiracyjną działalność. Tu rozstrzelania, wywózki, obozy, a w domach prowadzono tzw. komplety.
Trwała skuteczna edukacja. Kształcono przyszłe kadry inżynierskie, techniczne, humanistyczne. Efekty dało się zauważyć. Kiedy tylko skończyła się wojna – mimo gigantycznych strat ludzkich, od razu do odbudowy przystąpiły zastępy przygotowanych młodych ludzi, wykształconych na tajnych kompletach. Ludzie nawet w czasie wojny wiedzieli, jak ważna jest edukacja. Nie można o tym zapominać i dziś.
Co należałoby zmienić w dzisiaj funkcjonującym systemie?
Bardzo ważna rzecz to wprowadzenie do szkoły jak największej liczby zajęć doświadczalnych, praktycznych, jak to się dziś mówi: projektowych. Chodzi o to, żeby dzieci nie uczyły się na pamięć formułek, które nic im nie mówią. Kiedy zobaczą, jak dana formułka działa w praktyce, będzie im ją o wiele łatwiej zapamiętać. Kiedy same wykonają jakieś efektowne doświadczenie, zapamiętają je na całe życie. Natomiast z o wiele większym optymizmem obserwuję to, co dzieje się w najbliższej mi dziedzinie, czyli popularyzacji nauki.
Dziś jest tak wielu ciekawych ludzi, którzy potrafią bardzo umiejętnie prezentować nawet najtrudniejsze sprawy. Muszę przyznać, że często bardzo im zazdroszczę: umiejętności, wiedzy, talentu. I młodości. Organizowanych jest też coraz więcej imprez popularyzujących naukę: festiwali, pikników naukowych. Uczelnie zaczęły coraz bardziej dbać o to, żeby ich działalność naukowa była widoczna na zewnątrz.
Zmienia się też podejście samych naukowców i naukowczyń. Pamiętam sprzed lat sytuacje, kiedy zapraszałem kogoś do programu, a on ustawiał się bokiem do kamery. Pytałem, dlaczego, a w odpowiedzi słyszałem: "Nie mogę przecież pokazać, że mi na tym zależy, będą mówić, że wciskam się do telewizji i chcę się lansować". Takie podejście na szczęście odchodzi w przeszłość. To mnie cieszy i trochę też uspokaja.