"Watchmen": Konkurencja została zdeklasowana [RECENZJA]
HBO, które zakończyło swoją przygodę z ekranizacją "Pieśni lodu i ognia" bardzo długo szukało projektu, który wypełniłby dziurę pomiędzy "Grą o tron" a jej planowanymi spin-offami. Kiedy padło na adaptację kultowych "Strażników", w internecie zapanowała euforia. Pytanie tylko czy ta zdoła długo się utrzymać po wzbudzającej spore emocje premierze pierwszego odcinka.
Kinowy "Watchmen: Strażnicy" wyreżyserowany w 2009 r. przez Zacka Snydera to wciąż pozycja wyjątkowa i przełomowa w segmencie kina superbohaterskiego. Snyder objawił się tu jako twórca dysponujący ogromnym wyczuciem kadru i wyśmienitym okiem w kwestii estetyki, ale też smakiem przy użyciu oryginalnej stylistyki i w samej kwestii rozumienia komiksu jako filmowego medium. Dodatkowo (i jest to być może ważniejsze odniesienie) przedstawił gatunek, jakkolwiek to zabrzmi, od poważnej strony.
To był rok 2009 i "Watchmen: Strażnicy" po dziś dzień budzą emocje (ale też dzielą widzów, bo znajdą się i tacy, którzy uważają film za nieudaną adaptację powieści graficznej). Kwestią czasu była więc ponowna próba ekranizacji komiksu Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
Tym razem padło na format telewizyjny, a projekt powierzono Damonowi Lindelofowi, który potraktował komiks jako podstawę, a jego opowieść to historia w pełni autonomiczna, swoista kontynuacja powieści graficznej. Wcześniej był odpowiedzialny za kilka kluczowych tytułów, które przedstawiły serial jako zjawisko w nowym świetle z inną, lepszą jakością, głównie dzięki użyciu wybitnej formy storytellingu.
Nie ma co wymieniać wszystkich tytułów, które współtworzył, ale wystarczy wspomnieć dwa najważniejsze, do których pisał scenariusz, "Lost - Zagubieni" i "Pozostawieni".
W odróżnieniu od Zacka Snydera, Lindelof nie pochylił się w tak dużej mierze nad komiksem Moore'a i Gibbonsa. Nie zaadaptował na potrzeby szklanego ekranu konkretnej opowieści, którą fani serii znają. Serial (po pierwszym odcinku) stanowi odrębną opowieść, ale traktuje komiks z należytym szacunkiem, wykorzystuje całą jego estetykę, klimat i bohaterów. Od początku czujemy ogromne ambicje i przemożną chęć twórców, żeby oprócz wartości rozrywkowej, przebić się do świadomości widzów z tematami ważkimi i aktualnymi.
Serial zaczyna się od scen, które już na dobre ustanowią obowiązujący w produkcji klimat. Jest lato, a nam kończy się lód, czyli odcinek pierwszy wprowadzi nas w świat alternatywny i najnowszą historię Stanów Zjednoczonych. Przez pogrom czarnej społeczności w Tulsie w latach 30. przechodzimy do współczesności i ataku na czarnoskórego policjanta w czasach, w których rozgrywa się akcja serialu.
Twórcy pomijają więc okres, w którym działa się akcja komiksu, ale dość szybko wyłapujemy najważniejsze informacje. Na najważniejszym stanowisku w kraju zasiada prezydent Redford, rozpalają się kolejne ogniska białej supremacji (ekstremiści szerzą swoje poglądy ukrywając twarze pod maskami Rorschacha), a stróże prawa wykonują swoje obowiązki odpowiednio zakrywając twarze.
"Maska" jest więc tutaj istotnym motywem. Ukrywają się pod nią i złoczyńcy i policjanci, również ci obdarzeni specjalnymi umiejętnościami (niech będzie mocami). Dla policjantów to konieczność, by nie wzbudzać niepotrzebnych niepokojów, ale i chronić tożsamość mundurowych. Co prawda niektórzy z nich mogą czuć się w masce bezkarni, ale prawo mówi wyraźnie, żeby niszczyć w zarodku zarzewia nienawiści. Tutaj też tkwi cały geniusz scenariusza, w dwuznaczności i otwartej przestrzeni do interpretowania natury serialu.
"Watchmen" już po pierwszym odcinku deklasuje konkurencję i na poziomie wciągającej opowieści, ale i od strony środków formalnych. Twórcy włożyli wiele wysiłku (a mniemam, że głównie Damon Lindelof), żeby maksymalnie podkręcić tempo biegnących na złamanie karku wydarzeń. Wydarzenia, choć rzeczywiście rozgrywają się współcześnie mówią nam, że to inny świat, daleki od znanej nam zaawansowanej cyfryzacji.
Twórcy nie zapomnieli również o stylizacji, odpowiednim poziomie brutalności (jakie czasy, takie środki zapobiegawcze) i doskonale przedstawionym klimacie. Ta produkcja podnosi jakość, za sprawą wysmakowanych, tonących w mroku zdjęć operatora Andrija Parekha, ale i nastrojowej, tajemniczej i złowieszczo brzmiącej muzyce duetu Trent Reznor i Atticus Ross. Motyw z brzmiącym złowrogo tykającym zegarem zwiastuje tylko grozę z kolejnych odcinków. Ale o tym już za tydzień.
AKTUALIZACJA:
Jak się okazuje, wieczorna (czasu amerykańskiego - nocna polskiego) premiera "Watchmen" wzbudziła więcej emocji, niż spodziewali się twórcy. W mocno krytycznych komentarzach widzów - stojących w opozycji do stanowiska krytyków chwalących pierwszy odcinek - pojawiają się zarzuty, jakoby HBO za bardzo starało się serialem uprawiać politykę społeczną, pokazując białych mieszkańców USA jako głównych antagonistów.
W internecie rozgorzała też bardzo zaogniona dyskusja na temat zasadności otwierania serialu masakrą czarnoskórych Amerykanów 31 maja 1921 roku w Tulsie. To właśnie wtedy kilku członków Ku Klux Klanu zamordowało ponad 300 osób w incydencie nazywanym "najgorszą w historii USA rasową napaścią". Zarzuty na tę chwilę są dwa: przypominanie tej historii w momencie, gdy w USA znów dochodzi do napięć rasowych oraz sposób w jaki zostało pokazane w serialu (nieco odrealnione, a przez to mogące wprowadzać w błąd osoby tego wydarzenia nieświadome).
Jak dotąd twórcy serialu nie ustosunkowali się do tych opinii.